niedziela, 28 czerwca 2015

when did we lose our way {teaser}



Biały płotek a zanim soczyście zielona trawa. Zatrzymuje się i przygląda uważnie, chcąc znaleźć choćby jedno przesuszone źdźbło. Bezskutecznie. Trawnik przywodzi na myśl branżowe katalogi, które miał wątpliwy zaszczyt tworzyć. Wszystko dookoła jest wymuskane i na pokaz. Granatowa huśtawka w ogródku, komplet ratanowych mebli, wąż i zabawne żółte konewki w kształcie pszczółek przy wejściu do altany. Iluzja stworzona na potrzeby sąsiadów.
Furtka nie skrzypi, gdy popycha ją czubkiem buta. Po co się męczyć? Zatrzymuje się na moment i nasłuchuje. Drzwi jego samochodu zatrzaskują się gwałtownie. Wstrząsają nim dreszcze na myśl, że ktoś mógłby uszkodzić jego zdezelowane cacuszko. Tyle zbieranego przez lata materiału genetycznego szkoda byłoby zmarnować. Przebiegły uśmieszek wypełza na jego usta, gdy słyszy za plecami nieco niemrawy stukot stanowczo zbyt wysokich obcasów. Musi najeść się przewagą, dopóki ją posiada. Tak łatwo nie pozwoli wydrzeć jej sobie z rąk.
Farbowana blondynka ze spuszczoną głową przeciska się obok niego i szybkim krokiem podchodzi do białych drzwi wejściowych, na których gospodarz zawiesił wieniec z muszli, patyków oraz kamieni pochodzących z plaży. Wolno stąpa po kamiennych schodkach w liczbie trzech, nie spuszczając wzroku z tandetnej dekoracji. Opiera ramię na barierce i obserwuje, jak Mila męczy się z wciśnięciem klucza w zamek. Na metalowym kółeczku buja się gumowa figurka Ciasteczkowego Potwora.
Buntowniczka od siedmiu boleści.
— Może ci pomóc? — pyta wreszcie, prawie autentycznie zafrasowany nieporadnością, jaką wykazuje się na ogół stanowcza i wielce dojrzała siostrzyczka.
Prychnięcie jest wszystkim, co otrzymuje. Jego dobra passa trwa. Zagryza wnętrze policzka, z jawnym rozbawieniem wpatrując się w szamotaninę, która wkrótce obudzi sąsiadów i przykuje uwagę nigdy nie schodzącej z posterunku pani Smith. Samozwańczego szeryfa ulicy. Mógłby przysiąc, że w ciszy, jaka zapadła nad tą częścią Aldbeach, odsuwanie firanki zabrzmiałoby jak, nie przymierzając, huk przelatującego nad głową odrzutowca.
Ale, ale, nie czas na pielęgnację dobrych relacji międzysąsiedzkich. Travis ma przed sobą o wiele poważniejszy problem. Sto sześćdziesiąt szesnastoletnich centymetrów, które musi sprowadzić na dobrą, a może przynajmniej tę mniej wyboistą, drogę. On! Wielkie nieba, na to tego wieczoru - i każdego następnego aż do końca swych dni - się nie pisał.
Zaskoczenie goni zaskoczenie i chyba się starzeje, bo coś w tej sytuacji wyjątkowo go uwiera. Zamiast wypiąć pierś do przodu i dumnie wkroczyć do domu, który zapamiętał z dzieciństwa, jego noga zawisa w bezruchu nad progiem. Świadomość, że nie będzie już odwrotu, wprawia go w chwilowe odrętwienie. Dopiero gdy Mila wchodzi do kuchni i zapala małą lampkę na parapecie, uświadamia sobie, że odzwyczaił się od niewygodnego poczucia obowiązku, które nagle spadło na jego barki. Szum czajnika i zapach perfum pewnej tajemniczej szatynki, skutecznie rozpraszają strzępki sensownych myśli, powoli formujących się w jego głowie.
Przestąpiwszy próg, z ciężkim westchnieniem wchodzi do środka. Wzrok przykleja do jasnych paneli, kierując się w stronę kuchni. Im mniej szczegółów zapamięta, tym łatwiej będzie mu przebywać na nowo w tym domu. Podchodzi do niewielkiego stolika przy oknie i siada na krześle. Dobry punkt obserwacyjny, choć to on wolałby górować nad krzątającą się niespokojnie po pomieszczeniu istotą.
— Jesteś dzisiaj potwornie milczący — mówi, wrzucając do kubków po torebce pomarańczowej herbaty, którą zwykli pijać. Całe wieki temu.
To tak nierealne, że aż śmieszne, myśli, gdy kubek z Inspektorem Gadżetem ląduje na blacie tuż pod jego nosem. Para parzy mu podbródek, więc odchyla się i opiera o ścianę. Mnogość wspomnień, które lawiną zasypują jego umysł, przeraża go do szpiku kości. Reset w tym przypadku nie zadziałał. Wszystko, o czym tak mocno usiłował zapomnieć, wraca ze zdwojoną, może nawet potrojoną siłą.
Niepewnie sięga po naczynie, jakby obawiał się jego zawartości.
— To twoja ulubiona — ciche przypomnienie, całkowicie zbędne. Kilka kropel nieopatrznie wypływa poza wyszczerbiony brzeg.
Mila zrywa się ze swojego miejsca, sięga po ścierkę i już po chwili blat na nowo jest suchy i czysty. Siada z powrotem, a smukłe palce zaciskające się na porcelanie, stanowią niezbity dowód na to, że nie tylko on czuje się cholernie niezręcznie.
Czas staje w miejscu, gdy z jej ust wyrywa się ledwie słyszalne „przepraszam”. Niepewne i przerażone, jak pisklę pierwszy raz samo opuszczające gniazdo. Jak biała flaga wywieszona na froncie. To, co z nim zrobi, zależy tylko i wyłącznie od niego.
Piłka znów jest po jego stronie.
Tym razem jednak, wcale nie sprawia mu to satysfakcji.


Cóż, nigdy nie pisałam, że mam równo pod sufitem, prawda?