piątek, 12 września 2014

here's your chance



Na prostokącie szyby tańczą srebrzyste kropelki deszczu. Wiatr porywa je do tańca, przez chwilę wirują razem aż wreszcie uderzają z głuchym dźwiękiem o szkło. Jest bezlitosny, dla nich i wobec posągowych sosen, które teraz gną się do ziemi w ukłonie najstraszniejszemu z żywiołów.
Herbata w błękitnym kubku wychlapuje się na białe panele, gdy za oknem rozbrzmiewa kolejny grzmot, a ziemia trzęsie się od warkotu nieba. Ona też się trzęsie, dygoce na całym ciele, ale uparcie tkwi na parapecie, podziwiając rozgrywający się na zewnątrz spektakl.
Jak to możliwe, że jeszcze kilka godzin temu omdlewała z gorąca, zimną oranżadą gasząc pożar, który powoli trawił jej wnętrzności. Nieliczni śmiałkowie, przyodziani w żółte i niebieskie peleryny, prą do przodu leśną ścieżką, prowadzącą do wyjścia na plażę numer siedemnaście. Nieustraszeni przytrzymują dłońmi nasunięte na głowy, głębokie kaptury, walcząc z bezlitosnym oporem powietrza. Niektórzy zatrzymują się na kamiennych schodkach, nadgryzionych zębem czasu i załamujących się pod ciężarem kolejnych turystów, którzy rok w rok, dzień w dzień przemierzają tę samą trasę. I zawracają, poddają się. To bez sensu, mówią. Bo oni kolekcjonują piękne chwile. Nieskazitelne wspomnienia, łatwe rozwiązania i szybkie uciechy. Para staruszków przysiada na zielonej ławce bez oparcia. Mężczyzna wyciąga z kieszeni białą chustkę i ociera zmoczone dłonie kobiety, a później otacza je swoimi i siedzą tak razem, nie bacząc na przeciwności, jak robili to przez ostatnie trzydzieści, czterdzieści a może pięćdziesiąt lat.
Zielone oczy obserwują tę ujmującą scenę. Trochę z nadzieją, bo ona wciąż gdzieś jest, nawet jeśli myślimy, że dawno uleciała bezpowrotnie z naszego życia, a trochę z niedowierzaniem i zdumieniem. Bo przecież siedziała na tej ławce. Rok, dwa, trzy, pięć, dziesięć lat temu. Zawsze sama.
Merdający ogon biszkoptowego labradora sprawia, że jej oczy zaczynają przesuwać się razem z nim, wyrywając ją z marazmu. Podbiega kilkuletni chłopiec, schyla się po włóczącą się za pupilem, ubłoconą smycz. Energicznym ruchem zrzuca kapuzę i rusza na przód, dumnie prowadząc czworonoga. Przestało padać.
Zeskakuje z parapetu wprost do kałuży zielonej herbaty. Otwiera okno na oścież, wpuszczając do środka upajający zapach igliwia, piasku i morskiej bryzy pomieszanych z deszczem. Przechodzi przez pusty pokój i odstawia do zlewu kubek z zimnym napojem, kiedy rozlega się dzwonek do drzwi. Przystaje, czeka, czy przypadkiem ktoś nie pomylił mieszkań, ale natrętny dźwięk rozlega się po raz kolejny. Otwiera drzwi a za nimi ukazuje się sylwetka przemoczonego do suchej nitki Travisa, który na jej widok natychmiast nienaturalnie się rozpromienia.
– Czy zamawiała pani łóżko? – pyta z tym samym onieśmielająco perfekcyjnym uśmiechem co w sklepie.
Kaira z zaskoczeniem konstatuje, że nie tylko zapamiętała ten uśmiech, ale podświadomie wyczekiwała, kiedy znowu go ujrzy. Wygląda tak, jakby jego właściciel dopiero co opuścił skórzany fotel w gabinecie należącym do jej matki. Musiał nosić aparat, gdy był młodszy, a rodzice dopilnowali, aby nigdy nie kładł się do łóżka bez krótkiego romansu ze szczoteczką. Doskonale pamięta swoich szkolnych kolegów, którzy często zjawiali się w progach pracowni pani Auvry. Kaira miała zwyczaj przesiadywać w gabinecie i odrabiać zadania albo gawędzić z asystentką matki, Sally, która była jej przyszywaną ciotką. To właśnie podczas tych ciągnących się popołudni, wypełnionych jednostajnym uspokajającym dźwiękiem wiertła i tak dobrze znanym zapachem środka dezynfekującego, odkryła niezwykle istotną prawdę, którą sprzedała koleżankom, a one bez mrugnięcia okiem wykorzystywały ją, gdy sytuacja stawała się naprawdę beznadziejna. Zdemaskowała cały męski ród i choć z natury rzeczy niewiele o nim wiedziała, dostrzeżenie tego cennego faktu sprawiło jej niemal euforyczną przyjemność.
Sally, urodzona i wychowywana w nurcie feministycznym, karmiła szatynkę wieloma stereotypowymi poglądami na temat mężczyzn, a w szczególności kazała jej zapamiętać, że każdy z nich to nieuleczalnie chory hipochondryk, który przy corocznej epidemii grypy, aktualizuje schowany głęboko w szufladzie testament. Tak robił jej były narzeczony, a także były-były narzeczony i Kaira, skonfrontowana z tak doświadczoną kobietą, po prostu musiała przyjąć tę teorię za pewnik. Jednakże bieganie od lekarza do lekarza z najdrobniejszą błahostką było niczym w porównaniu z tym pierwotnym lękiem, który pojawiał się na ich twarzach, gdy mama z miną kotki, która właśnie złapała kanarka, zapraszała delikwentów na fotel. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie nietypowe zamiłowanie Leny Auvry do słuchania muzyki klasycznej przy każdej nadarzącej się okazji. Zwłaszcza zaś w pracy, gdzie spędzała cały boży dzień. Odczuwała wręcz sadystyczną satysfakcję, gdy od ścian gabinetu odbijały się pierwsze takty Tańca Śmierci Saint-Saensa bądź Marszu Trolli Griega. Bo czyż mogło być coś bardziej złowieszczego od szumu wiertła w akompaniamencie postukujących piszczeli? W takich okolicznościach nawet największy twardziel zamieniał się w dygoczącą kupkę strachu.
Strzepuje te wspomnienia jak niechciane paprochy na ubraniu i wraca do rzeczywistości. Wciąż jest zaskoczona widokiem Travisa. Nie przypuszczała, że w taką pogodę będzie chciało mu się fatygować. Cofa się do mieszkania, żeby nie tarasować drzwi i dostrzega drugą postać na klatce schodowej. Z kasztanowych włosów spływają mu krople wody i natychmiast znikają w materiale stalowoszarej koszulki, która w pierwotnym stanie była zapewne o kilka tonów jaśniejsza.
Odsuwa się i znika za drzwiami łazienki. Sięga po dwa granatowe ręczniki, które noszą na sobie ślady zbyt długiej podróży w pudełku. Na korytarzu natyka się na bruneta. Wyciąga z tylnej kieszeni jakąś kartkę i zaczyna po niej bazgrać. Dopiero teraz dostrzega, że jest leworęczny, ale nie przekrzywia przy pisaniu głowy w taki zabawny sposób, jak robiła to Caroline, z którą siedziała w ławce. Dziwnie się czuje ze świadomością, że on znajduje się w jej mieszkaniu, że przebywa w nim także drugi chłopak, którego teraz nie ma w zasięgu wzroku. Jest coś szalenie osobistego we wpuszczeniu kogoś do swojego małego świata. I nie ma to związku z powiedzeniem „pokaż mi swoje mieszkanie, a powiem Ci, kim jesteś”. Poza kilkoma pudełkami, walizką i dwiema torbami podróżnymi, które stanowią namiastkę czegoś nowego, a zarazem pamiątkę po przeszłości, wnętrze wypełnia przygnębiająca pustka. Intuicja podpowiada, że z momentem, w którym wszedł do tego mieszkania, równocześnie wkroczył do jej życia, stał się jego nieodłącznym elementem i to uczucie jest przytłaczające, a jednocześnie napełniające nadzieją i ulgą, że jest ktoś, kogo tu zna, że nie będzie musiała angażować się w tysiące nic nieznaczących small talk, żeby zdobyć kilku znajomych.
Zdaje się, że Travis dopiero teraz ją zauważa. Z drugiej kieszeni wyjmuje pieczątkę i przybija ją w dolnym rogu formularza. Odwraca się do szatynki i podaje długopis. Szczęśliwie ich palce nie stykają się ani na moment, i to raczej jej zasługa, bo nie jest przekonana, czy byłaby w stanie znieść taką formę kontaktu. Brunet wskazuje miejsca, w których ma pokwitować odbiór i drżącą ręką udaje jej się odwzorować coś, co w praktyce ma przypominać jej podpis. Na litość boską, ja nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Kimkolwiek jest ta dziewczyna siedząca w jej głowie, musi za wszelką cenę ją unicestwić, stłamsić, okiełznać. Dla własnego dobra.
Odbiera arkusz i wpatruje się w zapisane rubryki. Podoba mu się jej pismo. Tylko potwierdza jego wcześniejsze przypuszczenia. W zasadzie wystarczyła chwila, wtedy w sklepie, żeby rozpoznał typ dziewczynki z dobrego domu. Grzeczna, poukładana, cicha, odrobinę wycofana i… stonowana. Tak, to dobre określenie. Podobnie jak jej charakter pisma – proste, zgrabne litery, bez zabawnych ogonków i idiotycznych dziewczyńskich kółeczek. Nic nie wychodzi poza ramy okienka, wszystko jest na swoim miejscu. W zawodzie grafika na co dzień przełamuje konwenanse, od kreatywności i pomysłowości portfolio zależy jego przyszłość. Kombinowanie i wydeptywanie nowych, jeszcze niezbadanych ścieżek, jest miarą sukcesu. Kto wie, może tym razem też mu się poszczęści? Zna adres, a teraz dodatkowo irlandzkie imię i francuskie nazwisko. To dobry początek.
– Mogę skorzystać? – Wskazuje na smętnie zwisający ręcznik, a gdy Kaira mu go podaje, szybko przejeżdża nim po karku, ramionach, na końcu osuszając włosy, które sterczą na wszystkie strony, dodając mu uroku. – Trochę nabrudziliśmy. – Zauważa mokre ślady butów na orzechowych panelach przedpokoju.
– Nie szkodzi. – Macha lekceważąco dłonią. – Lubię sprzątać. – Tego nawet nie skomentuję.
Z sypialni dobiega odgłos zrywanej folii. Nagle Travis przypomina sobie, że zostawił Huntera samego i przeciska się w szparze między drzwiami a framugą. Kaira, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, udaje się do kuchni i siada na krześle, z uwagą nasłuchując stłumionych głosów za ścianą. Wstaje, wyjmuje z lodówki butelkę wody mineralnej i rozlewa do dwóch szklanek. Gdy się odwraca, napotyka rozbawione spojrzenie Travisa i jego szelmowski uśmieszek. Czuje się jak zwierzyna złapana w sidła, ale nie wie dlaczego. Brakuje jej tchu, a serce przyspiesza minimalnie. Ale to nie strach, raczej ekscytujące oczekiwanie na więcej.
– Okłamałaś mnie – mówi karzącym tonem, kręcąc przy tym głową w wyrazie dezaprobaty.
– Słucham?
– Mówiłaś, że mieszkasz sama, a tymczasem – robi znaczącą pauzę i powoli wyciąga coś zza pleców – masz współlokatora. I to nie byle jakiego – dodaje i momentalnie przenosi wzrok na trzymaną w dłoniach zabawkę.
– O mój Boże – tylko tyle udaje jej się wyszeptać, zanim odwróci głowę i spłonie żywcem ze wstydu.
– To nawet słodkie – stwierdza już całkiem normalnym głosem, podrzucając pluszaka. – Ma jakieś imię?
Szatynka energicznie potrząsa głową.
– Jeśli to ci poprawi humor, ja mam swoje szczęśliwe bokserki – zaczyna. – Granatowe z Popeyem. Dostałem je na Boże Narodzenie, chyba jakieś piętnaście lat temu. Były pierwszą rzeczą, jaką spakowałem do walizki, gdy wyprowadzałem się na swoje. Zajmują honorowe miejsce w komodzie – oświadcza z dumą, a Kaira nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Całe napięcie z niej opada i jest mu za to wdzięczna, nawet jeśli historia z bokserkami została wymyślona na poczekaniu, żeby poprawić jej samopoczucie.
– Muszą być nieco sfatygowane po tylu latach – zauważa przytomnie. Wcześniejsze zakłopotanie powoli ustępuje. Parametry życiowe normują się.
– Tak – zgadza się i uśmiecha, bo udaje mu się wciągnąć ją w rozmowę – ale zakładam je tylko na specjalne okazje…
– …o których nie chcę wiedzieć – zgrabnie wchodzi mu w słowo, zanim atmosfera osiągnie zupełnie nowy poziom niezręczności.
Kiwa głową i zatrzymuje na niej swoje spojrzenie o jedną setną sekundy dłużej niż ma to w zwyczaju. Fascynujące.
Właśnie wtedy w przedpokoju pojawia się Hunter. Podchodzi do nich niepewnym krokiem. W zasadzie nie wie, co łączy tę dwójkę. Travis był wyjątkowo tajemniczy, zresztą zawsze jest, a on nie naciska. Ten układ idealnie się u nich sprawdza. Podobno w małżeństwie również, myśli. Skupia uwagę na drobnej szatynce, która podsuwa szklankę z wodą i ręcznik. Jest ładna, nawet bardzo, a przy tym niesamowicie zwyczajna, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Spogląda przelotnie na bruneta, a ten tylko kiwa głową, więc wypija napój jednym haustem. Odkłada naczynie na blat i zauważa trzymanego przez Travisa miśka. Zastyga z frotowym ręcznikiem w dłoni.
– Muszę lecieć – mówi nagle, kładąc zabawkę na kontuar. – Odstawisz samochód na parking? – upewnia się, ale nie czeka na odpowiedź. Zanim Hunter zdąży wydusić z siebie potwierdzenie, on jest już przy drzwiach do mieszkania. – Gdybyś czegoś potrzebowała – zwraca się do Kairy, która podeszła, żeby go odprowadzić i podziękować – masz Huntera.
Nie ma nawet czasu na sformułowanie myśli. Po brunecie zostaje jedynie pusta przestrzeń. Wpatruje się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał i bezowocnie próbuje zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Odwraca się do szatyna z niemym pytaniem. Ten tylko wzrusza ramionami, jakby dokładnie odczytał to, czego nie potrafi wyartykułować.
– Nie wiem, o co mu chodzi – kwituje enigmatycznie i po szybkim sprawdzeniu, czy dziewczyna nie chce przestawić łóżka albo nie potrzebuje innej pomocy w mieszkaniu, ulatnia się tak samo pospiesznie jak wcześniej jego kolega, zanim zdąży zaproponować mu coś ciepłego do picia.
Nie przejmuje się tym. Biegnie do sypialni i rzuca się na nowe łóżko. Stary materac jest twardy, a sprężyny wbijają jej się w plecy, ale rama pachnie jeszcze drewnem i farbą. Zamyka powieki. Przesuwa dłonią, a jej palce zatapiają się w czymś pluszowym i miękkim. Otwiera oczy zdumiona i przysiada, opierając się o ścianę. Trzyma rękę na grubej, puchatej narzucie w budyniowym odcieniu. Jej brzegi obszyte są malutkimi kuleczkami w tym samym kolorze. Oglądała ją w sklepie, dlatego to uczucie jest znajome. Ale kosztowała naprawdę bardzo dużo. Zbyt wiele, jak każda piękna rzecz na świecie. Ściąga brwi, nic nie rozumiejąc. Wciąż odruchowo gładzi milutki materiał. Przypomina jej w swojej fakturze sierść młodego kociaka.
Zrywa się na równe nogi, zakłada buty i kurtkę i wybiega z mieszkania. Ulice są puste, deszcz skutecznie zagonił turystów do ich kwater oraz licznych kawiarenek. Zza zakrętu wyłania się budynek sklepu. Przystaje, bo w oknach lśnią antywłamaniowe żaluzje. Zrezygnowana podchodzi jednak do drzwi. Wewnątrz jeszcze kręcą się ludzie. Ostatni, niezdecydowani i grymaszący klienci. Klimatyzacja została już wyłączona, w środku jest parno i duszno. Skumulowane zapachy skóry, tworzyw sztucznych, drewna tworzą duszącą mieszkankę. Zabójczą dla płuc. Do kontuaru podchodzi ta sama kasjerka. Teraz jej włosy są związane w zadziorny kucyk, z którego wysunęło się na wolność kilka kosmyków. Czerwoną firmową koszulkę zastąpił czarny, obcisły top lekko nachodzący na dopasowane, króciutkie szorty.
Przegląda się w małym lusterku i kątem oka dostrzega, stojącą za nią postać. Zamyka puderniczkę z trzaskiem i odwraca się w stronę tej zagubionej laleczki. Małej ździry, która skradła kilka travisowych spojrzeń. O kilka za dużo, myśli, przesuwając wzrokiem niczym wąż po jej idealnym ciele. Tak, może i wygląda jak baletnica z Dziadka do orzechów, ale brakuje jej tego, co uwielbia brunet i tak się bardzo fortunnie składa, że ona - Macy, ma aż w nadmiarze.
– Czego chcesz? – rzuca wreszcie rozzłoszczonym tonem.
– Jest Travis? – pyta.
Macy odsuwa się i uderza plecami w kontuar. Skąd w głosie tej przybłędy tyle mocy i zdecydowania? Może jednak źle ją oceniła. Uśmiecha się gorzko, w tym uśmiechu jest zapowiedź zaciętej rywalizacji i walki - na śmierć i życie. Bo Travis należy do niej. Tylko i wyłącznie. Co z tego, że jeszcze o tym nie wie?
– Podobno się znacie – mówi powoli, delektując się rychłym triumfem.
Kaira kiwa lekko głową. W jej umyśle rodzi się prawdziwie szalony i niebezpieczny plan.
– Owszem – zaczyna, choć jej głos lekko drży. – Sprawdzałam, ale nie ma go w mieszkaniu – oznajmia. Stoi w tym samym miejscu, w którym kilka godzin wcześniej Travis dopuścił się podobnego kłamstwa na własny użytek. To dodaje jej otuchy i pozwala podnieść wzrok na zszokowaną dziewczynę.
Z wąskich ust Macy nie wydobywa się żaden dźwięk. Czyżby zaniemówiła? Tak szybko? Tak łatwo? Nie, to byłoby zbyt proste. Otrząsa się z początkowego otępienia i przywdziewa diaboliczny uśmiech. Wbrew pozorom wcale nie jest jej z nim do twarzy.
– Widocznie jest w Czaszce. – Uśmiecha się pobłażliwie.
Nie sili się na podziękowania, odwraca na pięcie i kieruje do wyjścia.
– Kotku – słyszy za plecami przesłodzony głosik – nie masz szans.