sobota, 11 października 2014

who's that girl



Małe dziewczynki przebierają się w mamine ubrania, żeby poczuć się doroślejsze, a Kaira dokupuje kolejne flakoniki perfum, które teraz, idealnie poustawiane w rządku, zdobią tandetną plastikową półeczkę w musztardowym odcieniu pod porysowanym lustrem, które rozmiarem nie pasuje do mikroskopijnej łazienki. Właściwie w  tym osobliwym pomieszczeniu nic ze sobą nie współgra. Zupełnie tak, jakby poprzedni właściciel urządził je bez żadnego konkretnego planu. Dwa kinkiety, z których tylko jeden działa przy każdorazowym przełączeniu włącznika, wypełniają przestrzeń ostrym, zimnym światłem. Wanna opiera się na rzeźbionych lwich nóżkach i, o dziwo, jej wnętrze jej śnieżnobiałe, co stoi w sprzeczności z mocno sfatygowaną umywalką ze żłobieniami w kształcie muszelki. Otwór odpływu zdobi ciemnobrunatna otoczka z rdzy i kamienia. Powiedzenie znajdź element, który nie pasuje do reszty, nabiera na tej niewielkiej powierzchni całkiem nowego znaczenia. Ona również tutaj nie pasuje, a to, co ma zamiar zrobić, jest tak do niej niepodobne, że nie potrafi ocenić, gdzie kończy się realizm, a zaczyna życie w oparach absurdu. 
Niedorzeczność ma kolor jego oczu.
Sięga dłonią po lekko wygięty w łuk filetowo-czerwony flakonik. Zapach małej kokietki. Słodka czarna porzeczka z dodatkiem frezji, mocno zaprawiona karmelem i kokosem. Cukrowy i duszący, szybko uderza do głowy i łatwo z nim przeholować. Idealny, żeby dodać sobie krztynę odwagi i postawić przysłowiową kropkę nad i. Dwa psiknięcia w zupełności wystarczą na cały wieczór i noc. O ile będzie taka konieczność. Ostatnie, kontrolne spojrzenie w lustro. Odbicie lekko rozmywa się, ale po chwili widzi siebie w całej, perfekcyjnej rozdzielczości, zasponsorowanej przez bajecznie drogie ultra cienkie soczewki. Strach czai się w zielonych tęczówkach, ale jest już za późno na zwątpienie. Dolna warga drga znajomo. Wytuszowane rzęsy wdzięcznie podkręciły się, skrzętnie otulone czarną mazią. Teraz nie ma już odwrotu.
Zarzuca na szczupłe ramiona skórzaną, czarną ramoneskę. Przechodzi ją dreszcz, gdy odkryta skóra styka się z chłodnym materiałem kurtki. Do jednej kieszeni wkłada kilka banknotów i telefon. W drugiej po zamknięciu mieszkania na trzy spusty ląduje pęk starych, wyszczerbionych kluczy z breloczkiem w kształcie łódki. Cienkie obcasy welurowych szpilek wystukują na kamiennej posadzce spokojny rytm, gdy z bijącym sercem pokonuje ciemny korytarz. Z otwartych drzwi kamienicy dolatuje wilgotne powietrze, pachnące jeszcze wcześniejszą ulewą. Przekracza drewniany próg, a wtedy umiera ostatnia szansa na wyrzucenie z głowy tego nawiedzonego pomysłu.
Buciki zanurzają się w brudnym piasku. Trzydzieści metrów toru przeszkód i balansowania między starymi pniami drzew, aż znajdzie się na promenadzie. Jeśli z początku myślała, że będzie łatwo, teraz jej nadzieje pierzchną niczym spłoszone wiewiórki, wspinające się po drzewach o poranku. Los rzuca niezliczoną liczbę kłód pod nogi, dosłownie, i to już na starcie. Następnym razem założy kalosze i zadba, żeby wystające gałęzie nie chłostały boleśnie odsłoniętych nóg. O ile będzie jakiś następny raz.
Ciepłe żółte światło latarni odbija się od licznych kałuż. Mokra kostka na bulwarze mieni się w nim tysiącem migoczących punkcików. Przymknięte przed chłodnym powietrzem drzwi kawiarni i barów, przepuszczają jedynie skrawki puszczanych piosenek. Gdzieś w tle słychać cichnące fale, miękko rozbijające się o brzeg i pisk mew. Pachnie deszczem, syropem toffi, bitą śmietaną i goframi z domieszką grillowego dymu i ostrych przypraw. Zapach szczęścia, który nieodłącznie kojarzy jej się z dzieciństwem. Aromat dzieciństwa przywołuje na myśl radosne chwile. Aż trudno uwierzyć, że bezsprzecznie trochę jednak ich było. Niewiele, ale wystarczająco, żeby można odtwarzać je w pamięci i czerpać z nich siłę na przyszłość.
Wreszcie dociera do celu. Pierwszy przystanek. W samym centrum Aldbeach. Kwadratowa tablica, przy której gromadzą się rzesze turystów. Wykaz hoteli, pensjonatów, kempingów, wypożyczalni sprzętu wodnego, restauracji, kawiarni i… klubów. Bingo. Lista jest całkiem pokaźna, ale bystre oczy szybko skanują kolejne nazwy. Wreszcie odnajdują to, na czym najbardziej im zależało. Mały nosek marszczy się w niezadowoleniu. Wszystkie znaki na niebie i malutkiej mapie kurortu wskazują, że będzie musiała przeprawić się na drugą stronę. Do samego portu. Odsuwa się i patrzy na zgrabne szpilki, które założyła tego wieczoru. Chciała dobrze, a wyszło jak zawsze. Wzdycha i rusza w drogę. 
Głowa do góry. Jeszcze nie wszystko stracone.
Patrzy na podskakujący za barem wybryk natury, wolno sącząc lodowate piwo, od którego jego wnętrzności pokrywają się szronem. W głośnikach ta sama piosenka. Rudzielec katuje nią klientów Czaszki od dobrych dwóch tygodni. Niezmienność repertuaru oznacza jedno - sprawy z Paulem utknęły w miejscu i poprzez odpowiednio wyselekcjonowane utwory, wysyła w eter jasny jak słońce przekaz. 
I got 99 problems but you won’t be one.
I czego tu nie rozumieć? 
Myślami ściąga do swojego stolika Paula, który znudzony opuszcza na chwilę swoje stanowisko przy drzwiach. Opada na krzesło całym ciężarem potężnego ciała. Drewno trzeszczy złowieszczo. Spuszcza nos na kwintę i wpatruje się w leżącą na blacie paczkę papierosów.
Travis doskonale wie, co roi się we łbie przyjaciela i zwinnym ruchem porywa pudełko i kładzie obok butelki z browarem. Paul wzdycha melodramatycznie, co wywołuje cwany uśmieszek na twarzy bruneta.
Blondyn sięga w rezultacie po kapsel i bawi się nim przez moment. Zbiera się w sobie, a Travis nie ma zamiaru przerywać, choć boi się, że pod jasną strzechą lada chwila wybuchnie pożar. Nawet teraz, gdy Molly pogłaśnia muzykę, słyszy trybiki przeskakujące w głowie Paula.
– Ona chce mieć ze mną dziecko – wyrzuca w końcu z siebie, ale na jego twarzy wcale nie maluje się wyraz ulgi. Raczej skrajnego udręczenia.
Brunet pociąga spory łyk i znowu cały się wzdryga. Nie tylko radio działa tego wieczoru na pełnych obrotach. Czuje na sobie ponaglające spojrzenie kumpla. Chyba będzie musiał coś powiedzieć. Taki żywot mediatora. Psia mać.
– To naprawdę wzruszające, żeś się wreszcie zorientował, Kolumbie – mówi z nieukrywaną ironią.
Paul podrywa głowę do góry, aż trzaska mu karku.
– Wiedziałeś? – pytanie jest na wpół oskarżeniem, na wpół niedowierzaniem.
– Dziwię się tylko, dlaczego ty tak późno się zorientowałeś.
– Nie zorientowałem się. – Czuje się w obowiązku uściślić. To naprawdę rzadka okazja, że Travis jest sam, i musi odpowiednio ją wykorzystać. Wycisnąć do ostatniej kropelki jak cytrynę. – Sama mi to w końcu wykrzyczała.
Miętowe tęczówki wykonują pojedyncze salto.
– Dlaczego mnie to nie zaskakuje…
– Ciebie generalnie trudno zaskoczyć – konkluduje zdumiewająco celnie jak na własne intelektualne możliwości i bagno, w którym babrze się od dobrych dwóch tygodni, kiedy to Molly zamknęła przed nim drzwi sypialni - no to chce mieć to dziecko czy jednak nie? -  i, o niebiosa, te od lodówki.
Travis potakuje bezwiednie. Mógłby nawet przyznać mu rację na głos, gdyby nie to wystraszone stworzonko, które z obawą przestępuje metalowy próg klubu. Może zbyt pochopnie spisał ten wieczór na straty? Jeszcze tyle może się wydarzyć. Powinien czuć przesyt jej osobą, więc dlaczego tak nie jest? Przeważnie kobiety w zbyt dużych dawkach przyprawiają go o ćmiący ból głowy.
Czyżby znalazł słodki wyjątek od reguły?