sobota, 8 listopada 2014

you call the shots babe



Betonowy pomost kończy się jakieś pięć, góra siedem centymetrów od czubków czarnych szpilek. Teraz już wie, że słono za nie przepłaciła. I na pewno nie powinna zakładać ich na długi spacer nadmorską promenadą. Jeśli chciałaby być ze sobą całkowicie szczera, musiałaby stwierdzić, że cała ta wyprawa zdecydowanie nie była najlepszym z jej pomysłów. Miewała korzystniejsze, szczególnie te, które zakładały siedzenie cicho jak mysz i nie wychylanie się spod swojej miotły. Tak było lepiej. Bezpieczniej. I w jej stylu.
Z każdym krokiem, który przybliżał ją do celu, traciła odrobinę z pierwotnej odwagi. Teraz nie zostało jej już zbyt wiele. Okruch. Dogasający ogarek. Niepokój wylazł z ukrycia, gdy stanęła twarzą w twarz ze złotą czaszką, dumnie zdobiącą wschodnią ścianę pospolitego niskiego, szarego budynku na przystani. Przez chwilę nieruchomo wpatrywała się w naprawdę przyzwoity kawałek street artu. Konwencja trąciła lekko kiczem, ale autorowi graffiti nie sposób było odmówić talentu. Na niewielkim placyku przed klubem stało kilka zaparkowanych czarnych motocykli. Z takiej odległości nie była w stanie dosłyszeć żadnych dźwięków dobiegających z wnętrza, ale już bez tego, po pobieżnej ocenie, miała uzasadnione podejrzenia, żeby wnioskować, że będzie pasować tam jak kwiatek do kożucha. Wątpliwości zalały ją niczym fala kulminacyjna. Zrobiła parę kroków do tyłu i skręciła w lewo, na molo.
Po piętnastu minutach tępego wpatrywania się w bezkres zatoki jest odrobinę przemarznięta i bardziej skołowana niż na początku. Woda chlupie w starych oponach porośniętych zielonkawymi glonami. Przycumowane do brzegu żaglówki kołyszą się miękko. Jedyne jasne punkty w bezkresnej, czarnej dziurze. Wystarczy jeden nierozważny ruch, chwila nieuwagi, zagapienie się w dal i nieszczęście gotowe. Aż strach pomyśleć, co mogłoby się wydarzyć, gdyby cienki obcas zaplątał się w rzuconą nieopodal starą, rozerwaną rybacką sieć. Tyle możliwości, wszystkie na swój sposób intrygujące.
Nie dzisiaj.
W wąskiej uliczce słychać pojedyncze głosy. Przezornie najpierw odsuwa się od krawędzi, żeby móc spokojnie odwrócić się na pięcie. Po co tak wcześnie kusić los? Grupa wyrostków szybko znika z pola widzenia. Nie zaszczycają jej nawet przelotnym spojrzeniem. Długość ani szerokość geograficzna nie odgrywają żadnej roli. Niektórzy zawsze i wszędzie pozostają niewidzialni.
Pomarszczona tafla wody nie przykuwa dłużej jej uwagi. Stwierdza, że już się napatrzyła. Czas do domu. Melodyjny stukot obcasów dodaje rezonu i tylko utwierdza w przekonaniu, że podjęła słuszną decyzję. Spuszcza wzrok, kiedy przychodzi jej obejść lokal z kiepskim logo na murze. Co w ogóle podkusiło ją, żeby zjawiać się w tym miejscu? Odpowiedź jest oczywista, ale teraz wykazuje się daleko idącą ignorancją.
Miętówkowe spojrzenie, powtarza natrętny głos, który na stałe zamieszkał w jej głowie.
– To niedorzeczne – mruczy, całą uwagę koncentrując na nierównych płytach chodnikowych.
Powinna była trzymać się tego, co powiedziała dziewczyna ze sklepu i spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma szans. Racjonalizm przede wszystkim. Trzeba porzucić zapalczywość i szalone pomysły i wrócić do nudy i rutyny. Chłopak ze snów.
Też mi coś.
Kręci głową i przyspiesza nieznacznie kroku. Im szybciej dotrze z powrotem do domu, tym lepiej.
So have you got the guts…
Alex Turner sprawia, że zatrzymuje się jak sparaliżowana. Piosenka, która zdominowała wszystkie jej playlisty na przestrzeni ostatniego roku. Katowana do upadłego, a wciąż  bezapelacyjny number one. Retoryczne, rzucone od niechcenia pytanie? A może zaczepne i kuszące wyzwanie? Istota kryje się w trzech prostych słowach - czy się ośmieli? Co ma do stracenia? Ociupinę własnej godności i szacunku dla samej siebie, kilka gramów złudzeń. Nic, czego wcześniej by nie przerabiała. Jakoś to przełknie. Co może zyskać? Nie wie, ale istnieje wyłącznie jeden sposób, aby się o tym przekonać. Haust wieczornego powietrza dla pokrzepienia. Dłoń zaciska się na zimnej klamce.


Dzięki ci, Panie, za bilard, myśli brunet, gdy masywna sylwetka Paula oddala się do pokrytego zielonym suknem stołu. Teraz może spokojnie skupić się na obiekcie swoich obserwacji. Roztrząsanie pobudek, które przyprowadziły ją tutaj, zostawi sobie na później. Są inne, palące i o niebo przyjemniejsze kwestie, których kontemplacji warto się oddać. Z satysfakcją odnotowuje, że jest na co popatrzeć.
Mierzy ją nieśpiesznym spojrzeniem od stóp do głów, zatrzymując wzrok w miejscach, które prawdziwy dżentelmen powinien ominąć. Masywny zegarek na srebrnej bransolecie minutę temu wybił dziewiątą wieczorem. Dobre wychowanie odeszło w zapomnienie. Galanteria ponownie da o sobie znać o poranku. Skromna, bordowa sukienka robi dokładnie to, do czego została stworzona - miękko spowija dziewczęcą, szczupłą sylwetkę, subtelnie zaokrągloną w strategicznych rejonach. Akcentuje wąską talię i zgrabne nogi, w nienachalny i wykwintny sposób. Idealna długość, dopasowany do tonu skóry kolor i, co najważniejsze, odpowiedni rozmiar. Nie wygląda, jakby pożyczyła sukienkę od młodszej siostry. Nic niczego nie opina, nic znikąd się nie wylewa. Prostota, klasa, tajemnica. Rozkosz i sama słodycz.
Odchyla się na odrapanym krześle z idiotycznym uśmieszkiem na ustach. Jest świadom jego obecności, ale nie potrafi się przed nim powstrzymać. Samo patrzenie na nią sprawia mu niewypowiedzianą przyjemność. Jego mózg wysyła czytelny komunikat w dolne partie. Zanim zdąży się zorientować w sytuacji, powoli okrąża stolik i już zmierza w jej kierunku.
Ciekawskie oczy dziecka błądzą po szarych ścianach i ciemnych zakamarkach przestronnej sali. Kilka masywnych kolumn podtrzymuje niski sufit, z którego zwisają proste, czarne żyrandole. Większość stolików jest pustych, ale szerokie filary zasłaniają widok na pozostałe. Solidny bar lśni w blasku ostrych żarówek. Flakonik z kadzidełkiem stoi samotnie na blacie. Cienka spirala dymu pnie się ku górze w monotonnym tempie.
Jest zaskoczona tym, co widzi. Jeśli spodziewała się podrzędnej punkrockowej knajpy pełnej życiowych wykolejeńców, najwyraźniej trafiła pod zły adres. Tutaj powietrze wypełnione jest słodkim, egzotycznym zapachem, a kryształowe popielniczki skrzą czystością. Nie czuć zwietrzałych trunków ani duszącej woni tytoniu. Gołym okiem widać kobiecą rękę.
Przyjemna aranżacja w żaden sposób nie wpływa na nią kojąco. Niepewnie przesuwa dłonią po rozwianych wiatrem kosmykach. Panująca na dworze wilgoć lekko spuszyła je i splątała. Mężczyźni siedzący przy jednym ze stolików wybuchają głośnym śmiechem. Któryś z nich dostrzega zagubioną owieczkę, w każdej chwili gotową do ucieczki. Posyła jej spojrzenie znad szerokiej szklanki z czymś, co prawdopodobnie jest starym, dobrym Jack’iem, po czym kurtuazyjnie kiwa głową i powraca do rozmowy z towarzyszami.
Instynktownie cofa się o krok i wpada na coś wysokiego i twardego. Nim uda jej się pospiesznie wybąkać przeprosiny, ciężkie dłonie lądują na wąskich biodrach.
– Dlaczego uciekasz? – pyta znajomy głos.
Minimalnie się rozluźnia, gdy ciepły szept wplata się w jej włosy. Została przyłapana na gorącym uczynku.
Travis bezbłędnie orientuje się w sytuacji i nie czeka na kolejny ruch z jej strony. Swoje już zrobiła, przychodząc tutaj. Oczywiście dla niego. Co do tego nie ma najmniejszych nawet wątpliwości.
Czym prędzej łapie ją za rękę i ciągnie do swojego stolika. Dobrze się składa, że wybrał ustronne miejsce. Zaciemniony kąt i dwa filary zapewniające maksimum prywatności. Nie chciał, żeby zawracano mu głowę, ale po raz kolejny dla niej jest w stanie zrobić wyjątek. Czuje, że bardzo łatwo mogłoby mu to wejść w krew.
Sadza ją na rozchybotanym krześle niczym szmacianą lalkę. Przez ułamek sekundy ma ochotę sięgnąć po skórzaną ramoneskę, ale w ostatnim momencie porzuca ten pomysł. Próbuje ukryć drżące dłonie w jej kieszeniach. Nieumiejętnie. Zauważył. Podobnie jak rozbiegany wzrok zastraszonego zwierzęcia i nieporadność, czającą się w jej ruchach.
Musi przejąć pałeczkę.
Travis pochyla się nad dziewczyną, z jedną dłonią wspartą o chłodny blat, drugą zaciśniętą na oparciu jej krzesła. Czuje się uwięziona. Wcześniejsze poczucie ulgi rozpływa się w powietrzu niczym kamfora. Spina się, ale strach nie zdąża na czas, spłoszony przez skierowanie jej myśli na inne tory.
– Napijesz się czegoś?
Ledwo dostrzegalne skinienie. Odwraca się w jego stronę. Miętowe tęczówki wpatrują się w nią z zaskakującym spokojem i pewnością. Całkowicie kontroluje sytuację. Chyba jej to odpowiada. Przyzwyczaiła się, że ktoś inny trzyma ster. Nie ma nic przeciwko, żeby to on napisał scenariusz tego wieczoru.
– Mają tutaj sok?
– Zobaczę, co da się zrobić. – Mruga i znika za masywną kolumną.
Nie potrafi okiełznać głupkowatego uśmiechu, który zdaje się już na dobre zadomowił się na jego ustach. Jest w niej coś niebywale rozbrajającego. W porównaniu z dziewczynami, które do tej pory stawały na jego drodze, stanowi coś w rodzaju pojedynczej sztuki wymarłego niemalże gatunku. Zagrożonego okazu, który należy objąć ochroną. Dobry Boże, chętnie podjąłby się tej misji.
Staje przy barze i zamawia szklankę soku. Trafia na porzeczkowy. Barmanka, która zastępuje Molly, posyła mu przydługie spojrzenie. Na próżno. Robi na nim wrażenie podobne do ziarnka piasku na pustyni. Płaci za napój i wraca do stolika. Jej obecność przy nim bierze za dobrą monetę. Pochyla się nad blatem ze wzrokiem utkwionym w słodkiej buźce.
– Mógłbym wpatrywać się w ciebie całe wieki…
Rumieniec.
–… ale nie ukrywam, że twoja obecność w naszych skromnych progach wyjątkowo mnie nurtuje.
Szatynka nerwowo przygryza dolną wargę. Zabawne. Zupełnie nie przewidziała takiego obrotu spraw. Kolejny dowód na to, że odrobina spontaniczności nie przynosi niczego dobrego. Czuje, że wszelakie sensowne myśli wywietrzały jej z głowy. Bardzo chciałaby wyglądać na pewną siebie, ale przeciągające się milczenie zdradza naprędce utkany plan.
Wzdycha zrezygnowana i podnosi wzrok. Światło lamp wydobywa z jego włosów czekoladowe refleksy.
– Musisz o czymś wiedzieć – zaczyna niepewnie jak akrobata, stawiający pierwszy krok na cienkiej linie.
W zielonych oczach pojawia się żywe zainteresowanie. Podpiera brodę na pięści i bezwstydnie wpatruje się w urocze rumieńce na jej policzkach. Na pewno są naturalne, wywołane zakłopotaniem, a nie wprawnymi muśnięciami pędzla. Smukłe palce o krótkich, lekko zaokrąglonych paznokciach, pociągniętych mlecznym lakierem, zaciskają się na szklance. Cienka niczym pajęcza nić bransoletka co chwilę miękko spływa po szczupłym nadgarstku. Tylko perfumy, których użyła, całkowicie do niej nie pasują. Ich zapach spowija go jak sieć i nie jest w stanie logicznie myśleć.  W istocie w ogóle nie jest w stanie myśleć, może tylko czuć, a jest co. Gdyby zamknął oczy i skupił się na uwodzicielskim zapachu, prawdopodobnie byłby w stanie zapomnieć o tym, z kim ma do czynienia. A wtedy mógłby przeszarżować. Tego by nie chciał. Jest taka ujmująca i urzekająca. I w tym doznaniu całkowicie dziewicza. Nawet fakt, że czyta z niej jak z otwartej księgi, nie redukuje jego ekscytacji. Jeśli chce igrać z ogniem, nie będzie jej powstrzymywał. Niech się nim nacieszy. Przyszła tu dla niego. Oto on, Travis Pearce oddaje się kobiecie na srebrnej tacy. Po raz pierwszy. Czy ostatni? Któż to wie...
Twoje zdrowie, piękna.
– Tu jesteś! – Zziajany Hunter, nie bacząc na nic, dopada krzesła i siada ciężko, dysząc głośno. – Dzwonię do ciebie od godziny – mówi z wyrzutem.
– Pali się? – Głos bruneta pozbawiony jest śladowych ilości sympatii i ciekawości.
– No nie, ale…
– To znikaj. Nie widzisz, że jestem zajęty?
Hunter przenosi wzrok na siedzącą obok szatynkę. O, cholera. Dopiero teraz ją rozpoznaje. Dziewczyna od łóżka.
– Mogę się chociaż napić? – stęka. Jest ciekawy, co ją tutaj przygnało. Nie wygląda na taką, która uganiałaby się za Travisem, ale pozory mylą, a wszystkie kobiety są przecież takie same.
– Oczywiście – odpowiada ze zdradzieckim błyskiem w oku. – Przeniesiemy się w jakieś ustronniejsze miejsce, prawda?
Obchodzi stolik i odsuwa jej krzesło.
Hunter spogląda na całą scenę z na wpół otwartymi ustami. Nie dowierza. Dlaczego sądził, że ona mogłaby zostać wyjątkiem, zaprzeczającym prawdziwości teorii? Odprowadza ich wzrokiem, aż znikają za filarem. Sięga po travisowe piwo. Ma nadzieję, że tajemniczej szatynce spodoba się nieco wytarta samochodowa tapicerka.


Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Ale informacja z poprzedniego posta wciąż aktualna. Ten rozdział potraktujmy jako chwilowe zaćmienie umysłu.  
Wydaje mi się, że muszę zrobić sobie całkowitą przerwę od pisania, bo ostatnio mam problem ze stworzeniem pojedynczego zdania. Albo, to druga opcja, napisać coś prostego, banalnego, co nie będzie wysysało ze mnie wszelkiej energii życiowej. Nienawidzę jesieni, chcę już śnieg, siarczysty mróz i narty na nogach. Wtedy będę szczęśliwa. 
Oficjalnie odpoczywam od blogowego świata, a nieoficjalnie zastanawiam się, czy w ogóle jest zapotrzebowanie na tego typu historie albo po prostu, krótko rzecz ujmując, moje historie. Dochodzę do wniosku, że chyba lepiej pisałoby mi się dla samej siebie, ale na razie nie chcę zamykać sobie furtki i palić mostów. Do końca roku planowo ma ukazać się tutaj jeszcze jeden rozdział. Liczę na to, że w ferworze przedświątecznych porządków i kuchennej krzątaniny doznam olśnienia, a jeśli nie to wtedy będę się martwić.

sobota, 11 października 2014

who's that girl



Małe dziewczynki przebierają się w mamine ubrania, żeby poczuć się doroślejsze, a Kaira dokupuje kolejne flakoniki perfum, które teraz, idealnie poustawiane w rządku, zdobią tandetną plastikową półeczkę w musztardowym odcieniu pod porysowanym lustrem, które rozmiarem nie pasuje do mikroskopijnej łazienki. Właściwie w  tym osobliwym pomieszczeniu nic ze sobą nie współgra. Zupełnie tak, jakby poprzedni właściciel urządził je bez żadnego konkretnego planu. Dwa kinkiety, z których tylko jeden działa przy każdorazowym przełączeniu włącznika, wypełniają przestrzeń ostrym, zimnym światłem. Wanna opiera się na rzeźbionych lwich nóżkach i, o dziwo, jej wnętrze jej śnieżnobiałe, co stoi w sprzeczności z mocno sfatygowaną umywalką ze żłobieniami w kształcie muszelki. Otwór odpływu zdobi ciemnobrunatna otoczka z rdzy i kamienia. Powiedzenie znajdź element, który nie pasuje do reszty, nabiera na tej niewielkiej powierzchni całkiem nowego znaczenia. Ona również tutaj nie pasuje, a to, co ma zamiar zrobić, jest tak do niej niepodobne, że nie potrafi ocenić, gdzie kończy się realizm, a zaczyna życie w oparach absurdu. 
Niedorzeczność ma kolor jego oczu.
Sięga dłonią po lekko wygięty w łuk filetowo-czerwony flakonik. Zapach małej kokietki. Słodka czarna porzeczka z dodatkiem frezji, mocno zaprawiona karmelem i kokosem. Cukrowy i duszący, szybko uderza do głowy i łatwo z nim przeholować. Idealny, żeby dodać sobie krztynę odwagi i postawić przysłowiową kropkę nad i. Dwa psiknięcia w zupełności wystarczą na cały wieczór i noc. O ile będzie taka konieczność. Ostatnie, kontrolne spojrzenie w lustro. Odbicie lekko rozmywa się, ale po chwili widzi siebie w całej, perfekcyjnej rozdzielczości, zasponsorowanej przez bajecznie drogie ultra cienkie soczewki. Strach czai się w zielonych tęczówkach, ale jest już za późno na zwątpienie. Dolna warga drga znajomo. Wytuszowane rzęsy wdzięcznie podkręciły się, skrzętnie otulone czarną mazią. Teraz nie ma już odwrotu.
Zarzuca na szczupłe ramiona skórzaną, czarną ramoneskę. Przechodzi ją dreszcz, gdy odkryta skóra styka się z chłodnym materiałem kurtki. Do jednej kieszeni wkłada kilka banknotów i telefon. W drugiej po zamknięciu mieszkania na trzy spusty ląduje pęk starych, wyszczerbionych kluczy z breloczkiem w kształcie łódki. Cienkie obcasy welurowych szpilek wystukują na kamiennej posadzce spokojny rytm, gdy z bijącym sercem pokonuje ciemny korytarz. Z otwartych drzwi kamienicy dolatuje wilgotne powietrze, pachnące jeszcze wcześniejszą ulewą. Przekracza drewniany próg, a wtedy umiera ostatnia szansa na wyrzucenie z głowy tego nawiedzonego pomysłu.
Buciki zanurzają się w brudnym piasku. Trzydzieści metrów toru przeszkód i balansowania między starymi pniami drzew, aż znajdzie się na promenadzie. Jeśli z początku myślała, że będzie łatwo, teraz jej nadzieje pierzchną niczym spłoszone wiewiórki, wspinające się po drzewach o poranku. Los rzuca niezliczoną liczbę kłód pod nogi, dosłownie, i to już na starcie. Następnym razem założy kalosze i zadba, żeby wystające gałęzie nie chłostały boleśnie odsłoniętych nóg. O ile będzie jakiś następny raz.
Ciepłe żółte światło latarni odbija się od licznych kałuż. Mokra kostka na bulwarze mieni się w nim tysiącem migoczących punkcików. Przymknięte przed chłodnym powietrzem drzwi kawiarni i barów, przepuszczają jedynie skrawki puszczanych piosenek. Gdzieś w tle słychać cichnące fale, miękko rozbijające się o brzeg i pisk mew. Pachnie deszczem, syropem toffi, bitą śmietaną i goframi z domieszką grillowego dymu i ostrych przypraw. Zapach szczęścia, który nieodłącznie kojarzy jej się z dzieciństwem. Aromat dzieciństwa przywołuje na myśl radosne chwile. Aż trudno uwierzyć, że bezsprzecznie trochę jednak ich było. Niewiele, ale wystarczająco, żeby można odtwarzać je w pamięci i czerpać z nich siłę na przyszłość.
Wreszcie dociera do celu. Pierwszy przystanek. W samym centrum Aldbeach. Kwadratowa tablica, przy której gromadzą się rzesze turystów. Wykaz hoteli, pensjonatów, kempingów, wypożyczalni sprzętu wodnego, restauracji, kawiarni i… klubów. Bingo. Lista jest całkiem pokaźna, ale bystre oczy szybko skanują kolejne nazwy. Wreszcie odnajdują to, na czym najbardziej im zależało. Mały nosek marszczy się w niezadowoleniu. Wszystkie znaki na niebie i malutkiej mapie kurortu wskazują, że będzie musiała przeprawić się na drugą stronę. Do samego portu. Odsuwa się i patrzy na zgrabne szpilki, które założyła tego wieczoru. Chciała dobrze, a wyszło jak zawsze. Wzdycha i rusza w drogę. 
Głowa do góry. Jeszcze nie wszystko stracone.
Patrzy na podskakujący za barem wybryk natury, wolno sącząc lodowate piwo, od którego jego wnętrzności pokrywają się szronem. W głośnikach ta sama piosenka. Rudzielec katuje nią klientów Czaszki od dobrych dwóch tygodni. Niezmienność repertuaru oznacza jedno - sprawy z Paulem utknęły w miejscu i poprzez odpowiednio wyselekcjonowane utwory, wysyła w eter jasny jak słońce przekaz. 
I got 99 problems but you won’t be one.
I czego tu nie rozumieć? 
Myślami ściąga do swojego stolika Paula, który znudzony opuszcza na chwilę swoje stanowisko przy drzwiach. Opada na krzesło całym ciężarem potężnego ciała. Drewno trzeszczy złowieszczo. Spuszcza nos na kwintę i wpatruje się w leżącą na blacie paczkę papierosów.
Travis doskonale wie, co roi się we łbie przyjaciela i zwinnym ruchem porywa pudełko i kładzie obok butelki z browarem. Paul wzdycha melodramatycznie, co wywołuje cwany uśmieszek na twarzy bruneta.
Blondyn sięga w rezultacie po kapsel i bawi się nim przez moment. Zbiera się w sobie, a Travis nie ma zamiaru przerywać, choć boi się, że pod jasną strzechą lada chwila wybuchnie pożar. Nawet teraz, gdy Molly pogłaśnia muzykę, słyszy trybiki przeskakujące w głowie Paula.
– Ona chce mieć ze mną dziecko – wyrzuca w końcu z siebie, ale na jego twarzy wcale nie maluje się wyraz ulgi. Raczej skrajnego udręczenia.
Brunet pociąga spory łyk i znowu cały się wzdryga. Nie tylko radio działa tego wieczoru na pełnych obrotach. Czuje na sobie ponaglające spojrzenie kumpla. Chyba będzie musiał coś powiedzieć. Taki żywot mediatora. Psia mać.
– To naprawdę wzruszające, żeś się wreszcie zorientował, Kolumbie – mówi z nieukrywaną ironią.
Paul podrywa głowę do góry, aż trzaska mu karku.
– Wiedziałeś? – pytanie jest na wpół oskarżeniem, na wpół niedowierzaniem.
– Dziwię się tylko, dlaczego ty tak późno się zorientowałeś.
– Nie zorientowałem się. – Czuje się w obowiązku uściślić. To naprawdę rzadka okazja, że Travis jest sam, i musi odpowiednio ją wykorzystać. Wycisnąć do ostatniej kropelki jak cytrynę. – Sama mi to w końcu wykrzyczała.
Miętowe tęczówki wykonują pojedyncze salto.
– Dlaczego mnie to nie zaskakuje…
– Ciebie generalnie trudno zaskoczyć – konkluduje zdumiewająco celnie jak na własne intelektualne możliwości i bagno, w którym babrze się od dobrych dwóch tygodni, kiedy to Molly zamknęła przed nim drzwi sypialni - no to chce mieć to dziecko czy jednak nie? -  i, o niebiosa, te od lodówki.
Travis potakuje bezwiednie. Mógłby nawet przyznać mu rację na głos, gdyby nie to wystraszone stworzonko, które z obawą przestępuje metalowy próg klubu. Może zbyt pochopnie spisał ten wieczór na straty? Jeszcze tyle może się wydarzyć. Powinien czuć przesyt jej osobą, więc dlaczego tak nie jest? Przeważnie kobiety w zbyt dużych dawkach przyprawiają go o ćmiący ból głowy.
Czyżby znalazł słodki wyjątek od reguły?

piątek, 12 września 2014

here's your chance



Na prostokącie szyby tańczą srebrzyste kropelki deszczu. Wiatr porywa je do tańca, przez chwilę wirują razem aż wreszcie uderzają z głuchym dźwiękiem o szkło. Jest bezlitosny, dla nich i wobec posągowych sosen, które teraz gną się do ziemi w ukłonie najstraszniejszemu z żywiołów.
Herbata w błękitnym kubku wychlapuje się na białe panele, gdy za oknem rozbrzmiewa kolejny grzmot, a ziemia trzęsie się od warkotu nieba. Ona też się trzęsie, dygoce na całym ciele, ale uparcie tkwi na parapecie, podziwiając rozgrywający się na zewnątrz spektakl.
Jak to możliwe, że jeszcze kilka godzin temu omdlewała z gorąca, zimną oranżadą gasząc pożar, który powoli trawił jej wnętrzności. Nieliczni śmiałkowie, przyodziani w żółte i niebieskie peleryny, prą do przodu leśną ścieżką, prowadzącą do wyjścia na plażę numer siedemnaście. Nieustraszeni przytrzymują dłońmi nasunięte na głowy, głębokie kaptury, walcząc z bezlitosnym oporem powietrza. Niektórzy zatrzymują się na kamiennych schodkach, nadgryzionych zębem czasu i załamujących się pod ciężarem kolejnych turystów, którzy rok w rok, dzień w dzień przemierzają tę samą trasę. I zawracają, poddają się. To bez sensu, mówią. Bo oni kolekcjonują piękne chwile. Nieskazitelne wspomnienia, łatwe rozwiązania i szybkie uciechy. Para staruszków przysiada na zielonej ławce bez oparcia. Mężczyzna wyciąga z kieszeni białą chustkę i ociera zmoczone dłonie kobiety, a później otacza je swoimi i siedzą tak razem, nie bacząc na przeciwności, jak robili to przez ostatnie trzydzieści, czterdzieści a może pięćdziesiąt lat.
Zielone oczy obserwują tę ujmującą scenę. Trochę z nadzieją, bo ona wciąż gdzieś jest, nawet jeśli myślimy, że dawno uleciała bezpowrotnie z naszego życia, a trochę z niedowierzaniem i zdumieniem. Bo przecież siedziała na tej ławce. Rok, dwa, trzy, pięć, dziesięć lat temu. Zawsze sama.
Merdający ogon biszkoptowego labradora sprawia, że jej oczy zaczynają przesuwać się razem z nim, wyrywając ją z marazmu. Podbiega kilkuletni chłopiec, schyla się po włóczącą się za pupilem, ubłoconą smycz. Energicznym ruchem zrzuca kapuzę i rusza na przód, dumnie prowadząc czworonoga. Przestało padać.
Zeskakuje z parapetu wprost do kałuży zielonej herbaty. Otwiera okno na oścież, wpuszczając do środka upajający zapach igliwia, piasku i morskiej bryzy pomieszanych z deszczem. Przechodzi przez pusty pokój i odstawia do zlewu kubek z zimnym napojem, kiedy rozlega się dzwonek do drzwi. Przystaje, czeka, czy przypadkiem ktoś nie pomylił mieszkań, ale natrętny dźwięk rozlega się po raz kolejny. Otwiera drzwi a za nimi ukazuje się sylwetka przemoczonego do suchej nitki Travisa, który na jej widok natychmiast nienaturalnie się rozpromienia.
– Czy zamawiała pani łóżko? – pyta z tym samym onieśmielająco perfekcyjnym uśmiechem co w sklepie.
Kaira z zaskoczeniem konstatuje, że nie tylko zapamiętała ten uśmiech, ale podświadomie wyczekiwała, kiedy znowu go ujrzy. Wygląda tak, jakby jego właściciel dopiero co opuścił skórzany fotel w gabinecie należącym do jej matki. Musiał nosić aparat, gdy był młodszy, a rodzice dopilnowali, aby nigdy nie kładł się do łóżka bez krótkiego romansu ze szczoteczką. Doskonale pamięta swoich szkolnych kolegów, którzy często zjawiali się w progach pracowni pani Auvry. Kaira miała zwyczaj przesiadywać w gabinecie i odrabiać zadania albo gawędzić z asystentką matki, Sally, która była jej przyszywaną ciotką. To właśnie podczas tych ciągnących się popołudni, wypełnionych jednostajnym uspokajającym dźwiękiem wiertła i tak dobrze znanym zapachem środka dezynfekującego, odkryła niezwykle istotną prawdę, którą sprzedała koleżankom, a one bez mrugnięcia okiem wykorzystywały ją, gdy sytuacja stawała się naprawdę beznadziejna. Zdemaskowała cały męski ród i choć z natury rzeczy niewiele o nim wiedziała, dostrzeżenie tego cennego faktu sprawiło jej niemal euforyczną przyjemność.
Sally, urodzona i wychowywana w nurcie feministycznym, karmiła szatynkę wieloma stereotypowymi poglądami na temat mężczyzn, a w szczególności kazała jej zapamiętać, że każdy z nich to nieuleczalnie chory hipochondryk, który przy corocznej epidemii grypy, aktualizuje schowany głęboko w szufladzie testament. Tak robił jej były narzeczony, a także były-były narzeczony i Kaira, skonfrontowana z tak doświadczoną kobietą, po prostu musiała przyjąć tę teorię za pewnik. Jednakże bieganie od lekarza do lekarza z najdrobniejszą błahostką było niczym w porównaniu z tym pierwotnym lękiem, który pojawiał się na ich twarzach, gdy mama z miną kotki, która właśnie złapała kanarka, zapraszała delikwentów na fotel. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie nietypowe zamiłowanie Leny Auvry do słuchania muzyki klasycznej przy każdej nadarzącej się okazji. Zwłaszcza zaś w pracy, gdzie spędzała cały boży dzień. Odczuwała wręcz sadystyczną satysfakcję, gdy od ścian gabinetu odbijały się pierwsze takty Tańca Śmierci Saint-Saensa bądź Marszu Trolli Griega. Bo czyż mogło być coś bardziej złowieszczego od szumu wiertła w akompaniamencie postukujących piszczeli? W takich okolicznościach nawet największy twardziel zamieniał się w dygoczącą kupkę strachu.
Strzepuje te wspomnienia jak niechciane paprochy na ubraniu i wraca do rzeczywistości. Wciąż jest zaskoczona widokiem Travisa. Nie przypuszczała, że w taką pogodę będzie chciało mu się fatygować. Cofa się do mieszkania, żeby nie tarasować drzwi i dostrzega drugą postać na klatce schodowej. Z kasztanowych włosów spływają mu krople wody i natychmiast znikają w materiale stalowoszarej koszulki, która w pierwotnym stanie była zapewne o kilka tonów jaśniejsza.
Odsuwa się i znika za drzwiami łazienki. Sięga po dwa granatowe ręczniki, które noszą na sobie ślady zbyt długiej podróży w pudełku. Na korytarzu natyka się na bruneta. Wyciąga z tylnej kieszeni jakąś kartkę i zaczyna po niej bazgrać. Dopiero teraz dostrzega, że jest leworęczny, ale nie przekrzywia przy pisaniu głowy w taki zabawny sposób, jak robiła to Caroline, z którą siedziała w ławce. Dziwnie się czuje ze świadomością, że on znajduje się w jej mieszkaniu, że przebywa w nim także drugi chłopak, którego teraz nie ma w zasięgu wzroku. Jest coś szalenie osobistego we wpuszczeniu kogoś do swojego małego świata. I nie ma to związku z powiedzeniem „pokaż mi swoje mieszkanie, a powiem Ci, kim jesteś”. Poza kilkoma pudełkami, walizką i dwiema torbami podróżnymi, które stanowią namiastkę czegoś nowego, a zarazem pamiątkę po przeszłości, wnętrze wypełnia przygnębiająca pustka. Intuicja podpowiada, że z momentem, w którym wszedł do tego mieszkania, równocześnie wkroczył do jej życia, stał się jego nieodłącznym elementem i to uczucie jest przytłaczające, a jednocześnie napełniające nadzieją i ulgą, że jest ktoś, kogo tu zna, że nie będzie musiała angażować się w tysiące nic nieznaczących small talk, żeby zdobyć kilku znajomych.
Zdaje się, że Travis dopiero teraz ją zauważa. Z drugiej kieszeni wyjmuje pieczątkę i przybija ją w dolnym rogu formularza. Odwraca się do szatynki i podaje długopis. Szczęśliwie ich palce nie stykają się ani na moment, i to raczej jej zasługa, bo nie jest przekonana, czy byłaby w stanie znieść taką formę kontaktu. Brunet wskazuje miejsca, w których ma pokwitować odbiór i drżącą ręką udaje jej się odwzorować coś, co w praktyce ma przypominać jej podpis. Na litość boską, ja nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Kimkolwiek jest ta dziewczyna siedząca w jej głowie, musi za wszelką cenę ją unicestwić, stłamsić, okiełznać. Dla własnego dobra.
Odbiera arkusz i wpatruje się w zapisane rubryki. Podoba mu się jej pismo. Tylko potwierdza jego wcześniejsze przypuszczenia. W zasadzie wystarczyła chwila, wtedy w sklepie, żeby rozpoznał typ dziewczynki z dobrego domu. Grzeczna, poukładana, cicha, odrobinę wycofana i… stonowana. Tak, to dobre określenie. Podobnie jak jej charakter pisma – proste, zgrabne litery, bez zabawnych ogonków i idiotycznych dziewczyńskich kółeczek. Nic nie wychodzi poza ramy okienka, wszystko jest na swoim miejscu. W zawodzie grafika na co dzień przełamuje konwenanse, od kreatywności i pomysłowości portfolio zależy jego przyszłość. Kombinowanie i wydeptywanie nowych, jeszcze niezbadanych ścieżek, jest miarą sukcesu. Kto wie, może tym razem też mu się poszczęści? Zna adres, a teraz dodatkowo irlandzkie imię i francuskie nazwisko. To dobry początek.
– Mogę skorzystać? – Wskazuje na smętnie zwisający ręcznik, a gdy Kaira mu go podaje, szybko przejeżdża nim po karku, ramionach, na końcu osuszając włosy, które sterczą na wszystkie strony, dodając mu uroku. – Trochę nabrudziliśmy. – Zauważa mokre ślady butów na orzechowych panelach przedpokoju.
– Nie szkodzi. – Macha lekceważąco dłonią. – Lubię sprzątać. – Tego nawet nie skomentuję.
Z sypialni dobiega odgłos zrywanej folii. Nagle Travis przypomina sobie, że zostawił Huntera samego i przeciska się w szparze między drzwiami a framugą. Kaira, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, udaje się do kuchni i siada na krześle, z uwagą nasłuchując stłumionych głosów za ścianą. Wstaje, wyjmuje z lodówki butelkę wody mineralnej i rozlewa do dwóch szklanek. Gdy się odwraca, napotyka rozbawione spojrzenie Travisa i jego szelmowski uśmieszek. Czuje się jak zwierzyna złapana w sidła, ale nie wie dlaczego. Brakuje jej tchu, a serce przyspiesza minimalnie. Ale to nie strach, raczej ekscytujące oczekiwanie na więcej.
– Okłamałaś mnie – mówi karzącym tonem, kręcąc przy tym głową w wyrazie dezaprobaty.
– Słucham?
– Mówiłaś, że mieszkasz sama, a tymczasem – robi znaczącą pauzę i powoli wyciąga coś zza pleców – masz współlokatora. I to nie byle jakiego – dodaje i momentalnie przenosi wzrok na trzymaną w dłoniach zabawkę.
– O mój Boże – tylko tyle udaje jej się wyszeptać, zanim odwróci głowę i spłonie żywcem ze wstydu.
– To nawet słodkie – stwierdza już całkiem normalnym głosem, podrzucając pluszaka. – Ma jakieś imię?
Szatynka energicznie potrząsa głową.
– Jeśli to ci poprawi humor, ja mam swoje szczęśliwe bokserki – zaczyna. – Granatowe z Popeyem. Dostałem je na Boże Narodzenie, chyba jakieś piętnaście lat temu. Były pierwszą rzeczą, jaką spakowałem do walizki, gdy wyprowadzałem się na swoje. Zajmują honorowe miejsce w komodzie – oświadcza z dumą, a Kaira nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Całe napięcie z niej opada i jest mu za to wdzięczna, nawet jeśli historia z bokserkami została wymyślona na poczekaniu, żeby poprawić jej samopoczucie.
– Muszą być nieco sfatygowane po tylu latach – zauważa przytomnie. Wcześniejsze zakłopotanie powoli ustępuje. Parametry życiowe normują się.
– Tak – zgadza się i uśmiecha, bo udaje mu się wciągnąć ją w rozmowę – ale zakładam je tylko na specjalne okazje…
– …o których nie chcę wiedzieć – zgrabnie wchodzi mu w słowo, zanim atmosfera osiągnie zupełnie nowy poziom niezręczności.
Kiwa głową i zatrzymuje na niej swoje spojrzenie o jedną setną sekundy dłużej niż ma to w zwyczaju. Fascynujące.
Właśnie wtedy w przedpokoju pojawia się Hunter. Podchodzi do nich niepewnym krokiem. W zasadzie nie wie, co łączy tę dwójkę. Travis był wyjątkowo tajemniczy, zresztą zawsze jest, a on nie naciska. Ten układ idealnie się u nich sprawdza. Podobno w małżeństwie również, myśli. Skupia uwagę na drobnej szatynce, która podsuwa szklankę z wodą i ręcznik. Jest ładna, nawet bardzo, a przy tym niesamowicie zwyczajna, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Spogląda przelotnie na bruneta, a ten tylko kiwa głową, więc wypija napój jednym haustem. Odkłada naczynie na blat i zauważa trzymanego przez Travisa miśka. Zastyga z frotowym ręcznikiem w dłoni.
– Muszę lecieć – mówi nagle, kładąc zabawkę na kontuar. – Odstawisz samochód na parking? – upewnia się, ale nie czeka na odpowiedź. Zanim Hunter zdąży wydusić z siebie potwierdzenie, on jest już przy drzwiach do mieszkania. – Gdybyś czegoś potrzebowała – zwraca się do Kairy, która podeszła, żeby go odprowadzić i podziękować – masz Huntera.
Nie ma nawet czasu na sformułowanie myśli. Po brunecie zostaje jedynie pusta przestrzeń. Wpatruje się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał i bezowocnie próbuje zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Odwraca się do szatyna z niemym pytaniem. Ten tylko wzrusza ramionami, jakby dokładnie odczytał to, czego nie potrafi wyartykułować.
– Nie wiem, o co mu chodzi – kwituje enigmatycznie i po szybkim sprawdzeniu, czy dziewczyna nie chce przestawić łóżka albo nie potrzebuje innej pomocy w mieszkaniu, ulatnia się tak samo pospiesznie jak wcześniej jego kolega, zanim zdąży zaproponować mu coś ciepłego do picia.
Nie przejmuje się tym. Biegnie do sypialni i rzuca się na nowe łóżko. Stary materac jest twardy, a sprężyny wbijają jej się w plecy, ale rama pachnie jeszcze drewnem i farbą. Zamyka powieki. Przesuwa dłonią, a jej palce zatapiają się w czymś pluszowym i miękkim. Otwiera oczy zdumiona i przysiada, opierając się o ścianę. Trzyma rękę na grubej, puchatej narzucie w budyniowym odcieniu. Jej brzegi obszyte są malutkimi kuleczkami w tym samym kolorze. Oglądała ją w sklepie, dlatego to uczucie jest znajome. Ale kosztowała naprawdę bardzo dużo. Zbyt wiele, jak każda piękna rzecz na świecie. Ściąga brwi, nic nie rozumiejąc. Wciąż odruchowo gładzi milutki materiał. Przypomina jej w swojej fakturze sierść młodego kociaka.
Zrywa się na równe nogi, zakłada buty i kurtkę i wybiega z mieszkania. Ulice są puste, deszcz skutecznie zagonił turystów do ich kwater oraz licznych kawiarenek. Zza zakrętu wyłania się budynek sklepu. Przystaje, bo w oknach lśnią antywłamaniowe żaluzje. Zrezygnowana podchodzi jednak do drzwi. Wewnątrz jeszcze kręcą się ludzie. Ostatni, niezdecydowani i grymaszący klienci. Klimatyzacja została już wyłączona, w środku jest parno i duszno. Skumulowane zapachy skóry, tworzyw sztucznych, drewna tworzą duszącą mieszkankę. Zabójczą dla płuc. Do kontuaru podchodzi ta sama kasjerka. Teraz jej włosy są związane w zadziorny kucyk, z którego wysunęło się na wolność kilka kosmyków. Czerwoną firmową koszulkę zastąpił czarny, obcisły top lekko nachodzący na dopasowane, króciutkie szorty.
Przegląda się w małym lusterku i kątem oka dostrzega, stojącą za nią postać. Zamyka puderniczkę z trzaskiem i odwraca się w stronę tej zagubionej laleczki. Małej ździry, która skradła kilka travisowych spojrzeń. O kilka za dużo, myśli, przesuwając wzrokiem niczym wąż po jej idealnym ciele. Tak, może i wygląda jak baletnica z Dziadka do orzechów, ale brakuje jej tego, co uwielbia brunet i tak się bardzo fortunnie składa, że ona - Macy, ma aż w nadmiarze.
– Czego chcesz? – rzuca wreszcie rozzłoszczonym tonem.
– Jest Travis? – pyta.
Macy odsuwa się i uderza plecami w kontuar. Skąd w głosie tej przybłędy tyle mocy i zdecydowania? Może jednak źle ją oceniła. Uśmiecha się gorzko, w tym uśmiechu jest zapowiedź zaciętej rywalizacji i walki - na śmierć i życie. Bo Travis należy do niej. Tylko i wyłącznie. Co z tego, że jeszcze o tym nie wie?
– Podobno się znacie – mówi powoli, delektując się rychłym triumfem.
Kaira kiwa lekko głową. W jej umyśle rodzi się prawdziwie szalony i niebezpieczny plan.
– Owszem – zaczyna, choć jej głos lekko drży. – Sprawdzałam, ale nie ma go w mieszkaniu – oznajmia. Stoi w tym samym miejscu, w którym kilka godzin wcześniej Travis dopuścił się podobnego kłamstwa na własny użytek. To dodaje jej otuchy i pozwala podnieść wzrok na zszokowaną dziewczynę.
Z wąskich ust Macy nie wydobywa się żaden dźwięk. Czyżby zaniemówiła? Tak szybko? Tak łatwo? Nie, to byłoby zbyt proste. Otrząsa się z początkowego otępienia i przywdziewa diaboliczny uśmiech. Wbrew pozorom wcale nie jest jej z nim do twarzy.
– Widocznie jest w Czaszce. – Uśmiecha się pobłażliwie.
Nie sili się na podziękowania, odwraca na pięcie i kieruje do wyjścia.
– Kotku – słyszy za plecami przesłodzony głosik – nie masz szans.