Małe
dziewczynki przebierają się w mamine ubrania, żeby poczuć się doroślejsze, a
Kaira dokupuje kolejne flakoniki perfum, które teraz, idealnie poustawiane w
rządku, zdobią tandetną plastikową półeczkę w musztardowym odcieniu pod
porysowanym lustrem, które rozmiarem nie pasuje do mikroskopijnej łazienki. Właściwie
w tym osobliwym pomieszczeniu nic ze
sobą nie współgra. Zupełnie tak, jakby poprzedni właściciel urządził je bez
żadnego konkretnego planu. Dwa kinkiety, z których tylko jeden działa przy
każdorazowym przełączeniu włącznika, wypełniają przestrzeń ostrym, zimnym
światłem. Wanna opiera się na rzeźbionych lwich nóżkach i, o dziwo, jej wnętrze
jej śnieżnobiałe, co stoi w sprzeczności z mocno sfatygowaną umywalką ze
żłobieniami w kształcie muszelki. Otwór odpływu zdobi ciemnobrunatna otoczka z rdzy
i kamienia. Powiedzenie znajdź element,
który nie pasuje do reszty, nabiera na tej niewielkiej powierzchni całkiem
nowego znaczenia. Ona również tutaj nie pasuje, a to, co ma zamiar zrobić, jest
tak do niej niepodobne, że nie potrafi ocenić, gdzie kończy się realizm, a
zaczyna życie w oparach absurdu.
Niedorzeczność ma kolor jego
oczu.
Sięga
dłonią po lekko wygięty w łuk filetowo-czerwony flakonik. Zapach małej
kokietki. Słodka czarna porzeczka z dodatkiem frezji, mocno zaprawiona karmelem
i kokosem. Cukrowy i duszący, szybko uderza do głowy i łatwo z nim przeholować.
Idealny, żeby dodać sobie krztynę odwagi i postawić przysłowiową kropkę nad i. Dwa
psiknięcia w zupełności wystarczą na cały wieczór i noc. O ile będzie taka konieczność. Ostatnie, kontrolne spojrzenie w
lustro. Odbicie lekko rozmywa się, ale po chwili widzi siebie w całej,
perfekcyjnej rozdzielczości, zasponsorowanej przez bajecznie drogie ultra
cienkie soczewki. Strach czai się w zielonych tęczówkach, ale jest już za późno
na zwątpienie. Dolna warga drga znajomo. Wytuszowane rzęsy wdzięcznie podkręciły
się, skrzętnie otulone czarną mazią. Teraz nie ma już odwrotu.
Zarzuca
na szczupłe ramiona skórzaną, czarną ramoneskę. Przechodzi ją dreszcz, gdy
odkryta skóra styka się z chłodnym materiałem kurtki. Do jednej kieszeni wkłada
kilka banknotów i telefon. W drugiej po zamknięciu mieszkania na trzy spusty
ląduje pęk starych, wyszczerbionych kluczy z breloczkiem w kształcie łódki.
Cienkie obcasy welurowych szpilek wystukują na kamiennej posadzce spokojny
rytm, gdy z bijącym sercem pokonuje ciemny korytarz. Z otwartych drzwi
kamienicy dolatuje wilgotne powietrze, pachnące jeszcze wcześniejszą ulewą.
Przekracza drewniany próg, a wtedy umiera ostatnia szansa na wyrzucenie z głowy
tego nawiedzonego pomysłu.
Buciki
zanurzają się w brudnym piasku. Trzydzieści metrów toru przeszkód i
balansowania między starymi pniami drzew, aż znajdzie się na promenadzie. Jeśli
z początku myślała, że będzie łatwo, teraz jej nadzieje pierzchną niczym
spłoszone wiewiórki, wspinające się po drzewach o poranku. Los rzuca
niezliczoną liczbę kłód pod nogi, dosłownie, i to już na starcie. Następnym
razem założy kalosze i zadba, żeby wystające gałęzie nie chłostały boleśnie
odsłoniętych nóg. O ile będzie jakiś następny
raz.
Ciepłe
żółte światło latarni odbija się od licznych kałuż. Mokra kostka na bulwarze mieni
się w nim tysiącem migoczących punkcików. Przymknięte przed chłodnym powietrzem
drzwi kawiarni i barów, przepuszczają jedynie skrawki puszczanych piosenek.
Gdzieś w tle słychać cichnące fale, miękko rozbijające się o brzeg i pisk mew. Pachnie
deszczem, syropem toffi, bitą śmietaną i goframi z domieszką grillowego dymu i
ostrych przypraw. Zapach szczęścia, który nieodłącznie kojarzy jej się z
dzieciństwem. Aromat dzieciństwa przywołuje na myśl radosne chwile. Aż trudno
uwierzyć, że bezsprzecznie trochę jednak ich było. Niewiele, ale wystarczająco,
żeby można odtwarzać je w pamięci i czerpać z nich siłę na przyszłość.
Wreszcie
dociera do celu. Pierwszy przystanek. W samym centrum Aldbeach. Kwadratowa
tablica, przy której gromadzą się rzesze turystów. Wykaz hoteli, pensjonatów,
kempingów, wypożyczalni sprzętu wodnego, restauracji, kawiarni i… klubów. Bingo. Lista jest całkiem pokaźna, ale
bystre oczy szybko skanują kolejne nazwy. Wreszcie odnajdują to, na czym
najbardziej im zależało. Mały nosek marszczy się w niezadowoleniu. Wszystkie
znaki na niebie i malutkiej mapie kurortu wskazują, że będzie musiała
przeprawić się na drugą stronę. Do samego portu. Odsuwa się i patrzy na zgrabne
szpilki, które założyła tego wieczoru. Chciała dobrze, a wyszło jak zawsze.
Wzdycha i rusza w drogę.
Głowa do góry. Jeszcze nie wszystko stracone.
Głowa do góry. Jeszcze nie wszystko stracone.
Patrzy
na podskakujący za barem wybryk natury, wolno sącząc lodowate piwo, od którego
jego wnętrzności pokrywają się szronem. W głośnikach ta sama piosenka.
Rudzielec katuje nią klientów Czaszki od dobrych dwóch tygodni. Niezmienność
repertuaru oznacza jedno - sprawy z Paulem utknęły w miejscu i poprzez
odpowiednio wyselekcjonowane utwory, wysyła w eter jasny jak słońce przekaz.
I
got 99 problems but you won’t be one.
I
czego tu nie rozumieć?
Myślami
ściąga do swojego stolika Paula, który znudzony opuszcza na chwilę swoje
stanowisko przy drzwiach. Opada na krzesło całym ciężarem potężnego
ciała. Drewno trzeszczy złowieszczo. Spuszcza nos na kwintę i wpatruje się w
leżącą na blacie paczkę papierosów.
Travis
doskonale wie, co roi się we łbie przyjaciela i zwinnym ruchem porywa pudełko i
kładzie obok butelki z browarem. Paul wzdycha melodramatycznie, co wywołuje
cwany uśmieszek na twarzy bruneta.
Blondyn
sięga w rezultacie po kapsel i bawi się nim przez moment. Zbiera się w sobie, a
Travis nie ma zamiaru przerywać, choć boi się, że pod jasną strzechą lada
chwila wybuchnie pożar. Nawet teraz, gdy Molly pogłaśnia muzykę, słyszy trybiki
przeskakujące w głowie Paula.
–
Ona chce mieć ze mną dziecko – wyrzuca w końcu z siebie, ale na jego twarzy
wcale nie maluje się wyraz ulgi. Raczej skrajnego udręczenia.
Brunet
pociąga spory łyk i znowu cały się wzdryga. Nie tylko radio działa tego
wieczoru na pełnych obrotach. Czuje na sobie ponaglające spojrzenie kumpla.
Chyba będzie musiał coś powiedzieć. Taki żywot mediatora. Psia mać.
–
To naprawdę wzruszające, żeś się wreszcie zorientował, Kolumbie – mówi z
nieukrywaną ironią.
Paul
podrywa głowę do góry, aż trzaska mu karku.
–
Wiedziałeś? – pytanie jest na wpół oskarżeniem, na wpół niedowierzaniem.
–
Dziwię się tylko, dlaczego ty tak późno się zorientowałeś.
–
Nie zorientowałem się. – Czuje się w obowiązku uściślić. To naprawdę rzadka
okazja, że Travis jest sam, i musi odpowiednio ją wykorzystać. Wycisnąć do
ostatniej kropelki jak cytrynę. – Sama mi to w końcu wykrzyczała.
Miętowe
tęczówki wykonują pojedyncze salto.
–
Dlaczego mnie to nie zaskakuje…
–
Ciebie generalnie trudno zaskoczyć – konkluduje zdumiewająco celnie jak na
własne intelektualne możliwości i bagno, w którym babrze się od dobrych dwóch
tygodni, kiedy to Molly zamknęła przed nim drzwi sypialni - no to chce mieć to
dziecko czy jednak nie? - i, o niebiosa,
te od lodówki.
Travis
potakuje bezwiednie. Mógłby nawet przyznać mu rację na głos, gdyby nie to wystraszone
stworzonko, które z obawą przestępuje metalowy próg klubu. Może zbyt pochopnie
spisał ten wieczór na straty? Jeszcze tyle może się wydarzyć. Powinien czuć
przesyt jej osobą, więc dlaczego tak nie jest? Przeważnie kobiety w zbyt dużych
dawkach przyprawiają go o ćmiący ból głowy.
Czyżby
znalazł słodki wyjątek od reguły?