Na prostokącie szyby tańczą
srebrzyste kropelki deszczu. Wiatr porywa je do tańca, przez chwilę wirują
razem aż wreszcie uderzają z głuchym dźwiękiem o szkło. Jest bezlitosny, dla
nich i wobec posągowych sosen, które teraz gną się do ziemi w ukłonie
najstraszniejszemu z żywiołów.
Herbata w błękitnym kubku wychlapuje
się na białe panele, gdy za oknem rozbrzmiewa kolejny grzmot, a ziemia trzęsie
się od warkotu nieba. Ona też się trzęsie, dygoce na całym ciele, ale uparcie
tkwi na parapecie, podziwiając rozgrywający się na zewnątrz spektakl.
Jak to możliwe, że jeszcze kilka godzin
temu omdlewała z gorąca, zimną oranżadą gasząc pożar, który powoli trawił jej
wnętrzności. Nieliczni śmiałkowie, przyodziani w żółte i niebieskie peleryny,
prą do przodu leśną ścieżką, prowadzącą do wyjścia na plażę numer siedemnaście.
Nieustraszeni przytrzymują dłońmi nasunięte na głowy, głębokie kaptury, walcząc
z bezlitosnym oporem powietrza. Niektórzy zatrzymują się na kamiennych
schodkach, nadgryzionych zębem czasu i załamujących się pod ciężarem kolejnych
turystów, którzy rok w rok, dzień w dzień przemierzają tę samą trasę. I
zawracają, poddają się. To bez sensu, mówią. Bo oni kolekcjonują piękne chwile.
Nieskazitelne wspomnienia, łatwe rozwiązania i szybkie uciechy. Para staruszków
przysiada na zielonej ławce bez oparcia. Mężczyzna wyciąga z kieszeni białą
chustkę i ociera zmoczone dłonie kobiety, a później otacza je swoimi i siedzą
tak razem, nie bacząc na przeciwności, jak robili to przez ostatnie
trzydzieści, czterdzieści a może pięćdziesiąt lat.
Zielone oczy obserwują tę ujmującą
scenę. Trochę z nadzieją, bo ona wciąż gdzieś jest, nawet jeśli myślimy, że
dawno uleciała bezpowrotnie z naszego życia, a trochę z niedowierzaniem i
zdumieniem. Bo przecież siedziała na tej ławce. Rok, dwa, trzy, pięć, dziesięć
lat temu. Zawsze sama.
Merdający ogon biszkoptowego
labradora sprawia, że jej oczy zaczynają przesuwać się razem z nim, wyrywając
ją z marazmu. Podbiega kilkuletni chłopiec, schyla się po włóczącą się za
pupilem, ubłoconą smycz. Energicznym ruchem zrzuca kapuzę i rusza na przód,
dumnie prowadząc czworonoga. Przestało padać.
Zeskakuje z parapetu wprost do
kałuży zielonej herbaty. Otwiera okno na oścież, wpuszczając do środka upajający
zapach igliwia, piasku i morskiej bryzy pomieszanych z deszczem. Przechodzi
przez pusty pokój i odstawia do zlewu kubek z zimnym napojem, kiedy rozlega się
dzwonek do drzwi. Przystaje, czeka, czy przypadkiem ktoś nie pomylił mieszkań,
ale natrętny dźwięk rozlega się po raz kolejny. Otwiera drzwi a za nimi ukazuje
się sylwetka przemoczonego do suchej nitki Travisa, który na jej widok
natychmiast nienaturalnie się rozpromienia.
– Czy zamawiała pani łóżko? – pyta z
tym samym onieśmielająco perfekcyjnym uśmiechem co w sklepie.
Kaira z zaskoczeniem konstatuje, że
nie tylko zapamiętała ten uśmiech, ale podświadomie wyczekiwała, kiedy znowu go
ujrzy. Wygląda tak, jakby jego właściciel dopiero co opuścił skórzany fotel w
gabinecie należącym do jej matki. Musiał nosić aparat, gdy był młodszy, a
rodzice dopilnowali, aby nigdy nie kładł się do łóżka bez krótkiego romansu ze
szczoteczką. Doskonale pamięta swoich szkolnych kolegów, którzy często zjawiali
się w progach pracowni pani Auvry. Kaira miała zwyczaj przesiadywać w gabinecie
i odrabiać zadania albo gawędzić z asystentką matki, Sally, która była jej
przyszywaną ciotką. To właśnie podczas tych ciągnących się popołudni,
wypełnionych jednostajnym uspokajającym dźwiękiem wiertła i tak dobrze znanym
zapachem środka dezynfekującego, odkryła niezwykle istotną prawdę, którą
sprzedała koleżankom, a one bez mrugnięcia okiem wykorzystywały ją, gdy
sytuacja stawała się naprawdę beznadziejna. Zdemaskowała cały męski ród i choć
z natury rzeczy niewiele o nim wiedziała, dostrzeżenie tego cennego faktu
sprawiło jej niemal euforyczną przyjemność.
Sally, urodzona i wychowywana w
nurcie feministycznym, karmiła szatynkę wieloma stereotypowymi poglądami na temat
mężczyzn, a w szczególności kazała jej zapamiętać, że każdy z nich to
nieuleczalnie chory hipochondryk, który przy corocznej epidemii grypy,
aktualizuje schowany głęboko w szufladzie testament. Tak robił jej były
narzeczony, a także były-były narzeczony i Kaira, skonfrontowana z tak
doświadczoną kobietą, po prostu musiała przyjąć tę teorię za pewnik. Jednakże
bieganie od lekarza do lekarza z najdrobniejszą błahostką było niczym w
porównaniu z tym pierwotnym lękiem, który pojawiał się na ich twarzach, gdy
mama z miną kotki, która właśnie złapała kanarka, zapraszała delikwentów na
fotel. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie nietypowe zamiłowanie Leny
Auvry do słuchania muzyki klasycznej przy każdej nadarzącej się okazji. Zwłaszcza
zaś w pracy, gdzie spędzała cały boży dzień. Odczuwała wręcz sadystyczną satysfakcję,
gdy od ścian gabinetu odbijały się pierwsze takty Tańca Śmierci Saint-Saensa bądź Marszu
Trolli Griega. Bo czyż mogło być coś bardziej złowieszczego od szumu
wiertła w akompaniamencie postukujących piszczeli? W takich okolicznościach
nawet największy twardziel zamieniał się w dygoczącą kupkę strachu.
Strzepuje te wspomnienia jak
niechciane paprochy na ubraniu i wraca do rzeczywistości. Wciąż jest zaskoczona
widokiem Travisa. Nie przypuszczała, że w taką pogodę będzie chciało mu się
fatygować. Cofa się do mieszkania, żeby nie tarasować drzwi i dostrzega drugą
postać na klatce schodowej. Z kasztanowych włosów spływają mu krople wody i
natychmiast znikają w materiale stalowoszarej koszulki, która w pierwotnym
stanie była zapewne o kilka tonów jaśniejsza.
Odsuwa się i znika za drzwiami
łazienki. Sięga po dwa granatowe ręczniki, które noszą na sobie ślady zbyt
długiej podróży w pudełku. Na korytarzu natyka się na bruneta. Wyciąga z tylnej
kieszeni jakąś kartkę i zaczyna po niej bazgrać. Dopiero teraz dostrzega, że
jest leworęczny, ale nie przekrzywia przy pisaniu głowy w taki zabawny sposób,
jak robiła to Caroline, z którą siedziała w ławce. Dziwnie się czuje ze
świadomością, że on znajduje się w jej mieszkaniu, że przebywa w nim także
drugi chłopak, którego teraz nie ma w zasięgu wzroku. Jest coś szalenie
osobistego we wpuszczeniu kogoś do swojego małego świata. I nie ma to związku z
powiedzeniem „pokaż mi swoje mieszkanie, a powiem Ci, kim jesteś”. Poza kilkoma
pudełkami, walizką i dwiema torbami podróżnymi, które stanowią namiastkę czegoś
nowego, a zarazem pamiątkę po przeszłości, wnętrze wypełnia przygnębiająca pustka.
Intuicja podpowiada, że z momentem, w którym wszedł do tego mieszkania,
równocześnie wkroczył do jej życia, stał się jego nieodłącznym elementem i to
uczucie jest przytłaczające, a jednocześnie napełniające nadzieją i ulgą, że
jest ktoś, kogo tu zna, że nie będzie musiała angażować się w tysiące nic
nieznaczących small talk, żeby zdobyć kilku znajomych.
Zdaje się, że Travis dopiero teraz
ją zauważa. Z drugiej kieszeni wyjmuje pieczątkę i przybija ją w dolnym rogu
formularza. Odwraca się do szatynki i podaje długopis. Szczęśliwie ich palce
nie stykają się ani na moment, i to raczej jej zasługa, bo nie jest przekonana,
czy byłaby w stanie znieść taką formę kontaktu. Brunet wskazuje miejsca, w
których ma pokwitować odbiór i drżącą ręką udaje jej się odwzorować coś, co w
praktyce ma przypominać jej podpis. Na
litość boską, ja nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Kimkolwiek jest ta
dziewczyna siedząca w jej głowie, musi za wszelką cenę ją unicestwić, stłamsić,
okiełznać. Dla własnego dobra.
Odbiera arkusz i wpatruje się w
zapisane rubryki. Podoba mu się jej pismo. Tylko potwierdza jego wcześniejsze
przypuszczenia. W zasadzie wystarczyła chwila, wtedy w sklepie, żeby rozpoznał
typ dziewczynki z dobrego domu. Grzeczna, poukładana, cicha, odrobinę wycofana
i… stonowana. Tak, to dobre określenie. Podobnie jak jej charakter pisma – proste,
zgrabne litery, bez zabawnych ogonków i idiotycznych dziewczyńskich kółeczek.
Nic nie wychodzi poza ramy okienka, wszystko jest na swoim miejscu. W zawodzie
grafika na co dzień przełamuje konwenanse, od kreatywności i pomysłowości
portfolio zależy jego przyszłość. Kombinowanie i wydeptywanie nowych, jeszcze
niezbadanych ścieżek, jest miarą sukcesu. Kto wie, może tym razem też mu się
poszczęści? Zna adres, a teraz dodatkowo irlandzkie imię i francuskie nazwisko.
To dobry początek.
– Mogę skorzystać? – Wskazuje na smętnie
zwisający ręcznik, a gdy Kaira mu go podaje, szybko przejeżdża nim po karku,
ramionach, na końcu osuszając włosy, które sterczą na wszystkie strony, dodając
mu uroku. – Trochę nabrudziliśmy. – Zauważa mokre ślady butów na orzechowych panelach
przedpokoju.
– Nie szkodzi. – Macha lekceważąco
dłonią. – Lubię sprzątać. – Tego nawet
nie skomentuję.
Z sypialni dobiega odgłos zrywanej
folii. Nagle Travis przypomina sobie, że zostawił Huntera samego i przeciska
się w szparze między drzwiami a framugą. Kaira, nie za bardzo wiedząc, co ze
sobą zrobić, udaje się do kuchni i siada na krześle, z uwagą nasłuchując
stłumionych głosów za ścianą. Wstaje, wyjmuje z lodówki butelkę wody mineralnej
i rozlewa do dwóch szklanek. Gdy się odwraca, napotyka rozbawione spojrzenie Travisa
i jego szelmowski uśmieszek. Czuje się jak zwierzyna złapana w sidła, ale nie
wie dlaczego. Brakuje jej tchu, a serce przyspiesza minimalnie. Ale to nie
strach, raczej ekscytujące oczekiwanie na więcej.
– Okłamałaś mnie – mówi karzącym
tonem, kręcąc przy tym głową w wyrazie dezaprobaty.
– Słucham?
– Mówiłaś, że mieszkasz sama, a
tymczasem – robi znaczącą pauzę i powoli wyciąga coś zza pleców – masz
współlokatora. I to nie byle jakiego – dodaje i momentalnie przenosi wzrok na
trzymaną w dłoniach zabawkę.
– O mój Boże – tylko tyle udaje jej
się wyszeptać, zanim odwróci głowę i spłonie żywcem ze wstydu.
– To nawet słodkie – stwierdza już
całkiem normalnym głosem, podrzucając pluszaka. – Ma jakieś imię?
Szatynka energicznie potrząsa głową.
– Jeśli to ci poprawi humor, ja mam
swoje szczęśliwe bokserki – zaczyna. – Granatowe z Popeyem. Dostałem je na Boże
Narodzenie, chyba jakieś piętnaście lat temu. Były pierwszą rzeczą, jaką
spakowałem do walizki, gdy wyprowadzałem się na swoje. Zajmują honorowe miejsce
w komodzie – oświadcza z dumą, a Kaira nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Całe
napięcie z niej opada i jest mu za to wdzięczna, nawet jeśli historia z
bokserkami została wymyślona na poczekaniu, żeby poprawić jej samopoczucie.
– Muszą być nieco sfatygowane po
tylu latach – zauważa przytomnie. Wcześniejsze zakłopotanie powoli ustępuje. Parametry
życiowe normują się.
– Tak – zgadza się i uśmiecha, bo
udaje mu się wciągnąć ją w rozmowę – ale zakładam je tylko na specjalne okazje…
– …o których nie chcę wiedzieć –
zgrabnie wchodzi mu w słowo, zanim atmosfera osiągnie zupełnie nowy poziom niezręczności.
Kiwa głową i zatrzymuje na niej
swoje spojrzenie o jedną setną sekundy dłużej niż ma to w zwyczaju.
Fascynujące.
Właśnie wtedy w przedpokoju pojawia
się Hunter. Podchodzi do nich niepewnym krokiem. W zasadzie nie wie, co łączy tę
dwójkę. Travis był wyjątkowo tajemniczy, zresztą zawsze jest, a on nie naciska.
Ten układ idealnie się u nich sprawdza. Podobno w małżeństwie również, myśli. Skupia
uwagę na drobnej szatynce, która podsuwa szklankę z wodą i ręcznik. Jest ładna,
nawet bardzo, a przy tym niesamowicie zwyczajna, ale w dobrym tego słowa
znaczeniu. Spogląda przelotnie na bruneta, a ten tylko kiwa głową, więc wypija
napój jednym haustem. Odkłada naczynie na blat i zauważa trzymanego przez
Travisa miśka. Zastyga z frotowym ręcznikiem w dłoni.
– Muszę lecieć – mówi nagle, kładąc
zabawkę na kontuar. – Odstawisz samochód na parking? – upewnia się, ale nie
czeka na odpowiedź. Zanim Hunter zdąży wydusić z siebie potwierdzenie, on jest
już przy drzwiach do mieszkania. – Gdybyś czegoś potrzebowała – zwraca się do
Kairy, która podeszła, żeby go odprowadzić i podziękować – masz Huntera.
Nie ma nawet czasu na sformułowanie
myśli. Po brunecie zostaje jedynie pusta przestrzeń. Wpatruje się w miejsce,
gdzie jeszcze przed chwilą stał i bezowocnie próbuje zrozumieć, co tak naprawdę
się wydarzyło. Odwraca się do szatyna z niemym pytaniem. Ten tylko wzrusza
ramionami, jakby dokładnie odczytał to, czego nie potrafi wyartykułować.
– Nie wiem, o co mu chodzi – kwituje
enigmatycznie i po szybkim sprawdzeniu, czy dziewczyna nie chce przestawić
łóżka albo nie potrzebuje innej pomocy w mieszkaniu, ulatnia się tak samo pospiesznie
jak wcześniej jego kolega, zanim zdąży zaproponować mu coś ciepłego do picia.
Nie przejmuje się tym. Biegnie do
sypialni i rzuca się na nowe łóżko. Stary materac jest twardy, a sprężyny
wbijają jej się w plecy, ale rama pachnie jeszcze drewnem i farbą. Zamyka powieki.
Przesuwa dłonią, a jej palce zatapiają się w czymś pluszowym i miękkim. Otwiera
oczy zdumiona i przysiada, opierając się o ścianę. Trzyma rękę na grubej,
puchatej narzucie w budyniowym odcieniu. Jej brzegi obszyte są malutkimi
kuleczkami w tym samym kolorze. Oglądała ją w sklepie, dlatego to uczucie jest
znajome. Ale kosztowała naprawdę bardzo dużo. Zbyt wiele, jak każda piękna
rzecz na świecie. Ściąga brwi, nic nie rozumiejąc. Wciąż odruchowo gładzi
milutki materiał. Przypomina jej w swojej fakturze sierść młodego kociaka.
Zrywa się na równe nogi, zakłada
buty i kurtkę i wybiega z mieszkania. Ulice są puste, deszcz skutecznie zagonił
turystów do ich kwater oraz licznych kawiarenek. Zza zakrętu wyłania się budynek
sklepu. Przystaje, bo w oknach lśnią antywłamaniowe żaluzje. Zrezygnowana
podchodzi jednak do drzwi. Wewnątrz jeszcze kręcą się ludzie. Ostatni,
niezdecydowani i grymaszący klienci. Klimatyzacja została już wyłączona, w
środku jest parno i duszno. Skumulowane zapachy skóry, tworzyw sztucznych,
drewna tworzą duszącą mieszkankę. Zabójczą dla płuc. Do kontuaru podchodzi ta
sama kasjerka. Teraz jej włosy są związane w zadziorny kucyk, z którego
wysunęło się na wolność kilka kosmyków. Czerwoną firmową koszulkę zastąpił
czarny, obcisły top lekko nachodzący na dopasowane, króciutkie szorty.
Przegląda się w małym lusterku i
kątem oka dostrzega, stojącą za nią postać. Zamyka puderniczkę z trzaskiem i
odwraca się w stronę tej zagubionej laleczki. Małej ździry, która skradła kilka
travisowych spojrzeń. O kilka za dużo, myśli, przesuwając wzrokiem niczym wąż
po jej idealnym ciele. Tak, może i wygląda jak baletnica z Dziadka do orzechów,
ale brakuje jej tego, co uwielbia brunet i tak się bardzo fortunnie składa, że ona
- Macy, ma aż w nadmiarze.
– Czego chcesz? – rzuca wreszcie rozzłoszczonym
tonem.
– Jest Travis? – pyta.
Macy odsuwa się i uderza plecami w
kontuar. Skąd w głosie tej przybłędy tyle mocy i zdecydowania? Może jednak źle
ją oceniła. Uśmiecha się gorzko, w tym uśmiechu jest zapowiedź zaciętej
rywalizacji i walki - na śmierć i życie. Bo Travis należy do niej. Tylko i
wyłącznie. Co z tego, że jeszcze o tym nie wie?
– Podobno się znacie – mówi powoli,
delektując się rychłym triumfem.
Kaira kiwa lekko głową. W jej umyśle rodzi się prawdziwie szalony i niebezpieczny plan.
– Owszem – zaczyna, choć jej głos
lekko drży. – Sprawdzałam, ale nie ma go w mieszkaniu – oznajmia. Stoi w tym
samym miejscu, w którym kilka godzin wcześniej Travis dopuścił się podobnego
kłamstwa na własny użytek. To dodaje jej otuchy i pozwala podnieść wzrok na zszokowaną
dziewczynę.
Z wąskich ust Macy nie wydobywa się żaden
dźwięk. Czyżby zaniemówiła? Tak szybko? Tak łatwo? Nie, to byłoby zbyt proste. Otrząsa
się z początkowego otępienia i przywdziewa diaboliczny uśmiech. Wbrew pozorom
wcale nie jest jej z nim do twarzy.
– Widocznie jest w Czaszce. –
Uśmiecha się pobłażliwie.
Nie sili się na podziękowania,
odwraca na pięcie i kieruje do wyjścia.
– Kotku – słyszy za plecami
przesłodzony głosik – nie masz szans.