sobota, 2 sierpnia 2014

call it magic, call it true



Idzie główną ulicą w miasteczku. Dookoła niej gwarny i barwny tłum urlopowiczów. W powietrzu fruwają kolorowe balony, pachnie słodką oranżadą i prażonymi orzeszkami. Okrągłe twarzyczki dzieci zanurzone są po same uszy w różowych obłoczkach waty cukrowej. Jest sielsko, wakacyjnie i dla Kairy odrobinę zbyt błogo, nadto bezmyślnie. Nie jest do tego przyzwyczajona. W głębi serca chciałaby spróbować stać się na chwilę niedbającą o nic dziewczyną, która koncentruje się wyłącznie na kojącym uczuciu morskiej bryzy, wkradającej się między jej puszczone luzem kosmyki. Ale wie, że to jeszcze nie ten moment, nie ta chwila. Jej czas kiedyś nadejdzie, mocno w to wierzy. Potrzebuje tylko jakiegoś bodźca, katalizatora, który wywoła odpowiednią reakcję z jej strony. Na dzień dzisiejszy nie potrafi sprecyzować, jaką miałby ów czynnik przyjąć formę – przypadkowego splotu rozmaitych zdarzeń, może jednej sytuacji, która całkowicie zmieniłaby jej spojrzenie na otaczającą rzeczywistość. A może po prostu kogoś, kto zdecydowałby się zostać przy niej bez względu na jej dziwne, często bardzo nietuzinkowe upodobania i niewyszukany, prostolinijny styl bycia. Kogoś, kto zaakceptowałby ją taką, jaką naprawdę jest. Bez udawania, zgrywania się, kreowania na kogoś, z kimś w gruncie rzeczy niewiele ma się wspólnego. Ten nikły promyczek nadziei wciąż tli się głęboko w niej i tylko późnymi wieczorami, kiedy wszystko dookoła pogrąża się w upragnionym śnie, dopuszcza do siebie tę zatrważającą myśl, że bardzo chciałaby, aby ktoś odnalazł ją zanim ogieniek zaprószy proza życia i ziejąca z niej pustka.

   Skręca z brukowanego deptaku, widząc, że między sklepikami i stoiskami z nadmorskimi pamiątkami oraz kilkunastoma knajpkami, w których kotłują się wracający z plaży wczasowicze, próżno szukać czegoś tak przyziemnego, jak rzecz, która mieści się na pierwszym miejscu listy najpilniejszych zakupów. Chce wierzyć, że to ta prymitywna potrzeba ułożenia ciała na czymś wygodniejszym niż wysłużony materac, który dostała od przemiłej dozorczyni, a nie pragnienie ucieczki od przesyconego ekscytacją i oczekiwaniem powietrza, pcha ją do wnętrza chyba jedynego w promieniu kilkunastu mil salonu meblowego. Otwierając drzwi i wchodząc do środka, czuje powiew klimatyzacji, za co w duchu dziękuje, spychając jak najdalej, nurtujące ją pytania. Co ja tutaj robię? To nie miejsce ani czas na czający się tuż za rogiem atak paniki. Wychyla się, daje o sobie znać, czuje jego oddech na plecach i musi włożyć ogromny wysiłek w zrobienie pierwszego kroku. Później kolejnego i następnego, aż wreszcie mija kontuar, za którym stoi młoda dziewczyna, i znajduje się na środku ogromnego magazynu, po brzegi wypełnionego meblami. Większość utrzymana w stylu Hampton, eteryczna, z nutką romantyzmu. Królestwo złamanych bieli, spranych szarości i marynistycznych granatów. Esencja eklektyzmu. Szczypta Skandynawii i Prowansji zamknięta na kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Już wie, gdzie spędzi ostatnie wolne dni. Włóczy się między alejkami, dotyka ażurowych narzut, ratanowych foteli i uroczych komódek z bielonego drewna. W myślach zaczyna projektować swoją sypialnię. Chciałaby upchnąć w niej wszystko, ale nie pozwala na to ubogi metraż, ani stan jej konta, ale już niedługo, po pierwszej wypłacie, wróci i znowu zatraci się bez reszty. Teraz musi skoncentrować się na tym, co w pierwszej kolejności zaprowadziło ją do tego miejsca.

Kątem oka dostrzega pochyloną nad kartonowym pudełkiem postać. Wciąż nie znalazła żadnego odpowiadającego jej łóżka, nie w zakresie cenowym, który by ją satysfakcjonował i pozwalał na nieprzymieranie głodem przez najbliższe dwa tygodnie. Podchodzi powoli do chłopaka i z każdym kolejnym krokiem, dostrzega więcej szczegółów – czarną koszulkę, która przy schylaniu odkryła kawałek opalonej skóry pleców, fragment czarnego atramentu okalający szczupłe ramię, sznurowane motocyklowe trampki, tak niepasujące do wakacyjnego klimatu miasteczka. Zatrzymuje się nagle, przystopowana przez napływające wątpliwości. Nie ma fobii społecznej, nie jest nieprzystosowaną do życia jednostką, cierpi jednakże z powodu nieśmiałości, szczególnie w kontaktach z płcią przeciwną. Psychologowie nazywają jej przypadłość mianem daddy issues, choć nigdy nie miała okazji poznać swojego ojca. Wychowywana wśród kobiet, była tak przyzwyczajona do ich ciągłej obecności, że przez ułamek sekundy rozważa podejście do kasjerki i uniknięcie stresującej konfrontacji. Odwraca się w tamtą stronę, ale niestety za ladą nie ma nikogo. Dalej, nowy początek, pamiętasz? Tabula rasa, szepcze cichy głosik z tyłu głowy. Nabiera powietrza do płuc, jakby szykowała się do skoku na bardzo głęboką wodę i… jedyne, na co ją stać, to słabe chrząknięcie, mające zwrócić na nią uwagę chłopaka.

– W czym mogę pomóc? – rzuca znudzonym tonem wystudiowaną formułkę, nie przerywając wykonywanej czynności. Odpowiada mu cisza, więc z jękiem podnosi się, przygotowany na kolejną upierdliwą paniusię, która sama nie wie, czego chce.

Kaira napotyka jego spojrzenie i nieruchomieje. Wydaje się jej, że on również zastygł bez ruchu. Wpatruje się w nieznajomą twarz i stara się przypomnieć sobie, czy mógł już wcześniej gdzieś ją spotkać. Najprawdopodobniej na tylnym siedzeniu swojego samochodu. Bezczelny. Tak, dobrze zna wszystkie inwektywy, którymi obrzuca go jego alter ego. Wbrew pozorom lista zdobyczy nie jest aż tak długa, jak głosi miejscowa plotka. On tylko bierze to, co jest na wyciągnięcie ręki. Minimalny wysiłek, maksymalna przyjemność. Proste równanie z jedną niewiadomą, a mianowicie kiedy porzucona, ale jakże zaspokojona dziewczyna, zacznie robić mu wyrzuty o to, że nie zadzwonił. Już dawno stwierdził, że żeńska część populacji ma ogromne problemy ze słuchem bądź rozumieniem słowa mówionego. Nigdy niczego nie obiecywał, może poza spełnieniem, ale z tego przyrzeczenia zawsze się wywiązywał. Drań. Pozostawi to bez komentarza; ta nieznajoma istotka, sięgająca mu ledwie do obojczyka, jest w tym momencie centrum jego wszechświata. Osobliwe uczucie, nieprawdaż? Może nawet ci się spodoba…

W tym samym czasie, gdy on odbywa wewnętrzny dialog z wyjątkowo irytującym głosem sumienia, Kaira zmaga się z niesłychanie silnym uczuciem deja vu. Połowę wczorajszego dnia spędziła na sprzątaniu mieszkania, drugą poświęciła rozmyślaniom o hipnotyzującym, miętówkowym spojrzeniu. Wymyślała najróżniejsze scenariusze, ale żaden z nich nie przewidywał spotkania właściciela tych magnetyzujących oczu w rzeczywistości, na dodatek podczas tak prozaicznej czynności jak zakup łóżka. Czyżby w jej życiu wreszcie zaczynało się coś dziać, coś – aż boi się o tym pomyśleć – znaczącego?

– Mogę ci w czymś pomóc, czy po prostu przyszłaś na mnie popatrzeć? – Jego głos jest niski, lekko zachrypnięty, a jednocześnie miękki i kuszący, niczym płynny karmel i Kaira niemal czuje na języku jego smak. Nie wie, czy bardziej zdumiona jest swoją odważną, tak do niej nie podobną obserwacją, czy aroganckim pytaniem. Pąsowieje, spada na ziemię niczym przekłuty balonik i dokładnie w tej sekundzie Travis uświadamia sobie, że nigdy wcześniej jej nie widział. Spotkał na swojej drodze tabuny dziewczyn, jedne bardziej, inne mniej interesujące, ale na pewno żadna nie zareagowała na niego w podobny sposób. Zły ruch, Pearce. Trzeba Ci oddać, kolego, że pieprzysz koncertowo. I kobiety, i swoje życie.

– Przepraszam – mamrocze zawstydzona. Przecież nie ma powodu. Ale nie codziennie dostaje się szansę na spotkanie osoby ze swych snów. – Szukam łóżka, tańszego – bąka bezsensownie.

Ma ochotę zapytać, czy mówi do podłogi, w którą z godną podziwu zawziętością się wpatruje, czy jednak do niego. Chowa dłonie do kieszeni, koniuszki palców aż świerzbią, aby musnąć drżący podbródek i skierować nieśmiałe spojrzenie na siebie. Reflektuje się w porę i stara skoncentrować na jej słowach. W normalnej sytuacji rozłożyłby bezradnie ręce i odpowiedział, że mają tylko to, co widać na sklepie, ale dla niej robi wyjątek. Chyba zaraz się popłaczę. Wyjmuje z kieszeni dżinsów pęk kluczy i idzie na zaplecze. Ogląda się za siebie, bo nie słyszy jej kroków. Zachęca ją skinieniem głowy, żeby za nim poszła. Wchodzi do środka i zapala światło. Wnętrze pachnie nową skórą i tapicerką.

– Dwieście dolców. – Wskazuje na dziewczęce, białe łóżko, ciasno owinięte folią. – To obok – pokazuje dłonią – dwieście pięćdziesiąt. Zależy, czego tak naprawdę szukasz. – Odwraca się i wbija w nią niecierpliwe spojrzenie, a widok jej zarumienionej z zakłopotania i upału twarzy, jeszcze bardziej utwierdza go w przekonaniu, że ta dziewczyna to zupełnie inna liga. Hej, Ty chcesz jej sprzedać łóżko, czy sam się w nim znaleźć?

Jeśli ojciec Jareda przyłapie go na gorącym uczynku, będzie po nim. Miał tylko zastąpić kolegę, a nie wysprzedawać meble „spod lady”. – Materac zawsze możesz wymienić, ale nie kupuj go tutaj. Ceny są maksymalnie zawyżone, bo to jedyny sklep w mieście – wyjaśnia. Naprawdę chce sobie nagrabić. Dzięki Bogu, kamera w kącie pomieszczenia nie działa, w przeciwnym razie już by go tutaj nie było.

– Sama nie do końca wiem – odpowiada zanim zdąży ugryźć się w język. Wraca do starych, na pewno nie dobrych nawyków. To jakaś paranoja w najczystszej postaci. Jako wzorowa uczennica wygłaszała przemówienia na akademiach szkolnych, deklamowała wzniosłe wierszyki, a kiedy przychodzi co do czego, nie potrafi jasno określić swoich potrzeb. Doskonale wie, dlaczego tak jest, ale po raz kolejny stwierdza, że to nieodpowiednia pora, aby roztrząsać porażki wychowawcze matki.

– Słuchaj – podchodzi do drzwi i zerka na główną salę sklepu. Jest pusto. Obraca się do dziewczyny i mówi: – Nie powinienem cię tutaj wpuszczać, więc decyduj się szybko: potrzebujesz jedynki czy czegoś, co pomieści również twojego chłopaka?

– Mieszkam sama – odpowiada, a jej twarz przybiera kolor purpury.

– Jedno nie wyklucza drugiego – droczy się z nią, choć doskonale wie, że to droga donikąd. Nigdy nie miał do czynienia z tym typem dziewczyn. Takie jak ona powinny chodzić z dołączoną instrukcją obsługi, bo tacy jak on, mogą je co najwyżej spłoszyć albo wystraszyć. Wpatruje się wyczekująco w jej twarz.

– Starasz się pokrętną drogą dowiedzieć, czy mam chłopaka, czy tylko mi się wydaje? – pyta w nagłym przypływie odwagi, a on w nagrodę obdarza ją najpiękniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziała. Nie mówiłam już, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana? Rewanżuje się tym samym. – Wezmę to pierwsze – decyduje się w ekspresowym tempie. Nie chce, żeby przez jej zbyt długie rozmyślania, wpadł w tarapaty.

Wychodzą z magazynu i w tym samym czasie do lady podchodzi kasjerka z drugim mężczyzną. Obydwoje mają czerwone firmowe koszulki z nazwą sklepu. Orientuje się, że kroczący obok niej chłopak ubrany jest po „cywilnemu”, ale nie ma czasu, aby zaprzątać sobie tym głowę.

Brunet wsuwa się za kontuar i klika w program przygotowujący faktury. Kasjerka, wysoka blondynka z kilkoma ciemniejszymi pasemkami we włosach, z uwagą śledzi każdy jego ruch.

– Co robisz? – pyta wreszcie, gdy widzi kolejne cyferki, pojawiające się na monitorze komputera. – Ta dostawa nie została jeszcze wprowadzona do systemu.

– Więc za chwilę usiądziesz i to zrobisz. Odrobina wysiłku ci nie zaszkodzi – odpowiada sucho, nie zaszczycając jej nawet przelotnym spojrzeniem.

Twarz dziewczyny wykrzywia paskudny grymas i natychmiast kieruje wzrok na szatynkę, dla której Travis nagina zasady.

– Znasz ją? – Nie odrywa lodowatych, błękitnych oczu od stojącej naprzeciwko Kairy.

– Owszem – kłamie gładko i dopełnieniem jego drobnego oszustwa jest szum drukarki, która wypluwa z wnętrza potwierdzenie zakupu. Składa na dole kartki niedbały podpis i podaje znajomej-nieznajomej. Stojący za jego plecami mężczyzna szybko przebiega wzrokiem po dokumencie.

– Mam akurat wolną godzinę, mogę podrzucić to łóżko – oferuje.

Travis zbywa go machnięciem ręki.

– Nie ma takiej potrzeby. Załatwimy to wieczorem z Hunterem.

Kaira, która przysłuchuje się w milczeniu, otwiera usta, aby powiedzieć, że bardzo chętnie skorzysta z tej propozycji – uwielbia popołudniowe drzemki, a od niewygodnego materaca bolą ją kości – ale momentalnie je zamyka, gdy smukłe palce chłopaka owijają się wokół jej nadgarstka i łagodnie, acz stanowczo zachęcają, żeby poszła za nim z powrotem do magazynu.

Uśmiecha się słabo do mężczyzny, który najprawdopodobniej zajmuje się dowozem zakupionych mebli, i podąża za Travisem, podtrzymując długą spódnicę we wzór paisley, plączącą się jej wokół kostek.

– Ja… nie rozumiem – zaczyna, gdy zamykają się za nimi drzwi.

– Posłuchaj – Travis nerwowo przeczesuje dłonią kosmyki w kolorze gorzkiej czekolady – nie chcesz, żeby ten facet znał twój adres – wyjaśnia enigmatycznie.

I to niby ma wystarczyć? Kaira nie wygląda na przekonaną, wręcz przeciwnie, mruży podejrzliwie oczy.

 – A ty? – mierzy go badawczym wzrokiem. – Chcę, żebyś to ty znał mój adres? – Cofa się o krok i dotyka łokciem ściany. Kontakt jej skóry z chłodną powierzchnią sprawia, że ramiona pokrywają się gęsią skórką. Atak paniki to tylko kwestia czasu, kilku, może kilkunastu minut.

Nie tak wyobrażała sobie pierwszy dzień w Aldbeach. Pierwszy dzień reszty jej życia.