Idzie główną ulicą w miasteczku.
Dookoła niej gwarny i barwny tłum urlopowiczów. W powietrzu fruwają kolorowe
balony, pachnie słodką oranżadą i prażonymi orzeszkami. Okrągłe twarzyczki
dzieci zanurzone są po same uszy w różowych obłoczkach waty cukrowej. Jest
sielsko, wakacyjnie i dla Kairy odrobinę zbyt błogo, nadto bezmyślnie. Nie jest
do tego przyzwyczajona. W głębi serca chciałaby spróbować stać się na chwilę
niedbającą o nic dziewczyną, która koncentruje się wyłącznie na kojącym uczuciu
morskiej bryzy, wkradającej się między jej puszczone luzem kosmyki. Ale wie, że
to jeszcze nie ten moment, nie ta chwila. Jej czas kiedyś nadejdzie, mocno w to
wierzy. Potrzebuje tylko jakiegoś bodźca, katalizatora, który wywoła
odpowiednią reakcję z jej strony. Na dzień dzisiejszy nie potrafi sprecyzować,
jaką miałby ów czynnik przyjąć formę – przypadkowego splotu rozmaitych zdarzeń,
może jednej sytuacji, która całkowicie zmieniłaby jej spojrzenie na otaczającą
rzeczywistość. A może po prostu kogoś, kto zdecydowałby się zostać przy niej
bez względu na jej dziwne, często bardzo nietuzinkowe upodobania i
niewyszukany, prostolinijny styl bycia. Kogoś, kto zaakceptowałby ją taką, jaką
naprawdę jest. Bez udawania, zgrywania się, kreowania na kogoś, z kimś w
gruncie rzeczy niewiele ma się wspólnego. Ten nikły promyczek nadziei wciąż tli
się głęboko w niej i tylko późnymi wieczorami, kiedy wszystko dookoła pogrąża
się w upragnionym śnie, dopuszcza do siebie tę zatrważającą myśl, że bardzo
chciałaby, aby ktoś odnalazł ją zanim ogieniek zaprószy proza życia i ziejąca z
niej pustka.
Skręca z brukowanego deptaku, widząc, że między sklepikami i stoiskami z
nadmorskimi pamiątkami oraz kilkunastoma knajpkami, w których kotłują się
wracający z plaży wczasowicze, próżno szukać czegoś tak przyziemnego, jak
rzecz, która mieści się na pierwszym miejscu listy najpilniejszych zakupów.
Chce wierzyć, że to ta prymitywna potrzeba ułożenia ciała na czymś
wygodniejszym niż wysłużony materac, który dostała od przemiłej dozorczyni, a
nie pragnienie ucieczki od przesyconego ekscytacją i oczekiwaniem powietrza,
pcha ją do wnętrza chyba jedynego w promieniu kilkunastu mil salonu meblowego.
Otwierając drzwi i wchodząc do środka, czuje powiew klimatyzacji, za co w duchu
dziękuje, spychając jak najdalej, nurtujące ją pytania. Co ja tutaj robię? To nie miejsce ani czas na czający się tuż za
rogiem atak paniki. Wychyla się, daje o sobie znać, czuje jego oddech na
plecach i musi włożyć ogromny wysiłek w zrobienie pierwszego kroku. Później
kolejnego i następnego, aż wreszcie mija kontuar, za którym stoi młoda
dziewczyna, i znajduje się na środku ogromnego magazynu, po brzegi wypełnionego
meblami. Większość utrzymana w stylu Hampton, eteryczna, z nutką romantyzmu.
Królestwo złamanych bieli, spranych szarości i marynistycznych granatów.
Esencja eklektyzmu. Szczypta Skandynawii i Prowansji zamknięta na
kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Już wie, gdzie spędzi ostatnie wolne dni.
Włóczy się między alejkami, dotyka ażurowych narzut, ratanowych foteli i
uroczych komódek z bielonego drewna. W myślach zaczyna projektować swoją
sypialnię. Chciałaby upchnąć w niej wszystko, ale nie pozwala na to ubogi
metraż, ani stan jej konta, ale już niedługo, po pierwszej wypłacie, wróci i
znowu zatraci się bez reszty. Teraz musi skoncentrować się na tym, co w
pierwszej kolejności zaprowadziło ją do tego miejsca.
Kątem oka dostrzega pochyloną nad
kartonowym pudełkiem postać. Wciąż nie znalazła żadnego odpowiadającego jej
łóżka, nie w zakresie cenowym, który by ją satysfakcjonował i pozwalał na
nieprzymieranie głodem przez najbliższe dwa tygodnie. Podchodzi powoli do
chłopaka i z każdym kolejnym krokiem, dostrzega więcej szczegółów – czarną
koszulkę, która przy schylaniu odkryła kawałek opalonej skóry pleców, fragment
czarnego atramentu okalający szczupłe ramię, sznurowane motocyklowe trampki,
tak niepasujące do wakacyjnego klimatu miasteczka. Zatrzymuje się nagle,
przystopowana przez napływające wątpliwości. Nie ma fobii społecznej, nie jest
nieprzystosowaną do życia jednostką, cierpi jednakże z powodu nieśmiałości,
szczególnie w kontaktach z płcią przeciwną. Psychologowie nazywają jej
przypadłość mianem daddy issues, choć
nigdy nie miała okazji poznać swojego ojca. Wychowywana wśród kobiet, była tak
przyzwyczajona do ich ciągłej obecności, że przez ułamek sekundy rozważa
podejście do kasjerki i uniknięcie stresującej konfrontacji. Odwraca się w
tamtą stronę, ale niestety za ladą nie ma nikogo. Dalej, nowy początek, pamiętasz? Tabula rasa, szepcze cichy głosik
z tyłu głowy. Nabiera powietrza do płuc, jakby szykowała się do skoku na bardzo
głęboką wodę i… jedyne, na co ją stać, to słabe chrząknięcie, mające zwrócić na
nią uwagę chłopaka.
– W czym mogę pomóc? – rzuca
znudzonym tonem wystudiowaną formułkę, nie przerywając wykonywanej czynności.
Odpowiada mu cisza, więc z jękiem podnosi się, przygotowany na kolejną
upierdliwą paniusię, która sama nie wie, czego chce.
Kaira napotyka jego spojrzenie i
nieruchomieje. Wydaje się jej, że on również zastygł bez ruchu. Wpatruje się w
nieznajomą twarz i stara się przypomnieć sobie, czy mógł już wcześniej gdzieś
ją spotkać. Najprawdopodobniej na tylnym siedzeniu swojego samochodu. Bezczelny. Tak, dobrze zna wszystkie
inwektywy, którymi obrzuca go jego alter ego. Wbrew pozorom lista zdobyczy nie
jest aż tak długa, jak głosi miejscowa plotka. On tylko bierze to, co jest na
wyciągnięcie ręki. Minimalny wysiłek, maksymalna przyjemność. Proste równanie z
jedną niewiadomą, a mianowicie kiedy porzucona, ale jakże zaspokojona
dziewczyna, zacznie robić mu wyrzuty o to, że nie zadzwonił. Już dawno
stwierdził, że żeńska część populacji ma ogromne problemy ze słuchem bądź
rozumieniem słowa mówionego. Nigdy niczego nie obiecywał, może poza
spełnieniem, ale z tego przyrzeczenia zawsze się wywiązywał. Drań. Pozostawi to bez komentarza; ta
nieznajoma istotka, sięgająca mu ledwie do obojczyka, jest w tym momencie
centrum jego wszechświata. Osobliwe
uczucie, nieprawdaż? Może nawet ci się spodoba…
W tym samym czasie, gdy on odbywa
wewnętrzny dialog z wyjątkowo irytującym głosem sumienia, Kaira zmaga się z
niesłychanie silnym uczuciem deja vu. Połowę wczorajszego dnia spędziła na
sprzątaniu mieszkania, drugą poświęciła rozmyślaniom o hipnotyzującym,
miętówkowym spojrzeniu. Wymyślała najróżniejsze scenariusze, ale żaden z nich nie
przewidywał spotkania właściciela tych magnetyzujących oczu w rzeczywistości,
na dodatek podczas tak prozaicznej czynności jak zakup łóżka. Czyżby w jej
życiu wreszcie zaczynało się coś dziać, coś – aż boi się o tym pomyśleć –
znaczącego?
– Mogę ci w czymś pomóc, czy po
prostu przyszłaś na mnie popatrzeć? – Jego głos jest niski, lekko zachrypnięty,
a jednocześnie miękki i kuszący, niczym płynny karmel i Kaira niemal czuje na
języku jego smak. Nie wie, czy bardziej zdumiona jest swoją odważną, tak do niej
nie podobną obserwacją, czy aroganckim pytaniem. Pąsowieje, spada na ziemię
niczym przekłuty balonik i dokładnie w tej sekundzie Travis uświadamia sobie,
że nigdy wcześniej jej nie widział. Spotkał na swojej drodze tabuny dziewczyn,
jedne bardziej, inne mniej interesujące, ale na pewno żadna nie zareagowała na
niego w podobny sposób. Zły ruch, Pearce.
Trzeba Ci oddać, kolego, że pieprzysz
koncertowo. I kobiety, i swoje życie.
– Przepraszam – mamrocze
zawstydzona. Przecież nie ma powodu. Ale nie codziennie dostaje się szansę na
spotkanie osoby ze swych snów. – Szukam łóżka, tańszego – bąka bezsensownie.
Ma ochotę zapytać, czy mówi do
podłogi, w którą z godną podziwu zawziętością się wpatruje, czy jednak do
niego. Chowa dłonie do kieszeni, koniuszki palców aż świerzbią, aby musnąć
drżący podbródek i skierować nieśmiałe spojrzenie na siebie. Reflektuje się w
porę i stara skoncentrować na jej słowach. W normalnej sytuacji rozłożyłby
bezradnie ręce i odpowiedział, że mają tylko to, co widać na sklepie, ale dla
niej robi wyjątek. Chyba zaraz się
popłaczę. Wyjmuje z kieszeni dżinsów pęk kluczy i idzie na zaplecze.
Ogląda się za siebie, bo nie słyszy jej kroków. Zachęca ją
skinieniem głowy, żeby za nim poszła. Wchodzi do środka i zapala światło.
Wnętrze pachnie nową skórą i tapicerką.
– Dwieście dolców. – Wskazuje na
dziewczęce, białe łóżko, ciasno owinięte folią. – To obok – pokazuje dłonią –
dwieście pięćdziesiąt. Zależy, czego tak naprawdę szukasz. – Odwraca się i
wbija w nią niecierpliwe spojrzenie, a widok jej zarumienionej z zakłopotania i
upału twarzy, jeszcze bardziej utwierdza go w przekonaniu, że ta dziewczyna to zupełnie
inna liga. Hej, Ty chcesz jej sprzedać łóżko, czy sam się w nim znaleźć?
Jeśli ojciec Jareda przyłapie go na
gorącym uczynku, będzie po nim. Miał tylko zastąpić kolegę, a nie wysprzedawać
meble „spod lady”. – Materac zawsze możesz wymienić, ale nie kupuj go tutaj.
Ceny są maksymalnie zawyżone, bo to jedyny sklep w mieście – wyjaśnia. Naprawdę
chce sobie nagrabić. Dzięki Bogu, kamera w kącie pomieszczenia nie działa, w
przeciwnym razie już by go tutaj nie było.
– Sama nie do końca wiem – odpowiada
zanim zdąży ugryźć się w język. Wraca do starych, na pewno nie dobrych nawyków.
To jakaś paranoja w najczystszej postaci.
Jako wzorowa uczennica wygłaszała przemówienia na akademiach szkolnych,
deklamowała wzniosłe wierszyki, a kiedy przychodzi co do czego, nie potrafi
jasno określić swoich potrzeb. Doskonale wie, dlaczego tak jest, ale po raz
kolejny stwierdza, że to nieodpowiednia pora, aby roztrząsać porażki
wychowawcze matki.
– Słuchaj – podchodzi do drzwi i
zerka na główną salę sklepu. Jest pusto. Obraca się do dziewczyny i mówi: –
Nie powinienem cię tutaj wpuszczać, więc decyduj się szybko: potrzebujesz
jedynki czy czegoś, co pomieści również twojego chłopaka?
– Mieszkam sama – odpowiada, a jej
twarz przybiera kolor purpury.
– Jedno nie wyklucza drugiego –
droczy się z nią, choć doskonale wie, że to droga donikąd. Nigdy nie miał do
czynienia z tym typem dziewczyn. Takie jak ona powinny chodzić z dołączoną
instrukcją obsługi, bo tacy jak on, mogą je co najwyżej spłoszyć albo
wystraszyć. Wpatruje się wyczekująco w jej twarz.
– Starasz się pokrętną drogą
dowiedzieć, czy mam chłopaka, czy tylko mi się wydaje? – pyta w nagłym przypływie
odwagi, a on w nagrodę obdarza ją najpiękniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek
widziała. Nie mówiłam już, że kto nie
ryzykuje, ten nie pije szampana? Rewanżuje się tym samym. – Wezmę to
pierwsze – decyduje się w ekspresowym tempie. Nie chce, żeby przez jej zbyt
długie rozmyślania, wpadł w tarapaty.
Wychodzą z magazynu i w tym samym
czasie do lady podchodzi kasjerka z drugim mężczyzną. Obydwoje mają czerwone
firmowe koszulki z nazwą sklepu. Orientuje się, że kroczący obok niej chłopak
ubrany jest po „cywilnemu”, ale nie ma czasu, aby zaprzątać sobie tym głowę.
Brunet wsuwa się za kontuar i klika
w program przygotowujący faktury. Kasjerka, wysoka blondynka z kilkoma ciemniejszymi
pasemkami we włosach, z uwagą śledzi każdy jego ruch.
– Co robisz? – pyta wreszcie, gdy
widzi kolejne cyferki, pojawiające się na monitorze komputera. – Ta dostawa nie
została jeszcze wprowadzona do systemu.
– Więc za chwilę usiądziesz i to
zrobisz. Odrobina wysiłku ci nie zaszkodzi – odpowiada sucho, nie zaszczycając jej
nawet przelotnym spojrzeniem.
Twarz dziewczyny wykrzywia paskudny
grymas i natychmiast kieruje wzrok na szatynkę, dla której Travis nagina
zasady.
– Znasz ją? – Nie odrywa lodowatych,
błękitnych oczu od stojącej naprzeciwko Kairy.
– Owszem – kłamie gładko i
dopełnieniem jego drobnego oszustwa jest szum drukarki, która wypluwa z wnętrza
potwierdzenie zakupu. Składa na dole kartki niedbały podpis i podaje
znajomej-nieznajomej. Stojący za jego plecami mężczyzna szybko przebiega
wzrokiem po dokumencie.
– Mam akurat wolną godzinę, mogę
podrzucić to łóżko – oferuje.
Travis zbywa go machnięciem ręki.
– Nie ma takiej potrzeby. Załatwimy
to wieczorem z Hunterem.
Kaira, która przysłuchuje się w
milczeniu, otwiera usta, aby powiedzieć, że bardzo chętnie skorzysta z tej
propozycji – uwielbia popołudniowe drzemki, a od niewygodnego materaca bolą ją
kości – ale momentalnie je zamyka, gdy smukłe palce chłopaka owijają się wokół
jej nadgarstka i łagodnie, acz stanowczo zachęcają, żeby poszła za nim z
powrotem do magazynu.
Uśmiecha się słabo do mężczyzny,
który najprawdopodobniej zajmuje się dowozem zakupionych mebli, i podąża za
Travisem, podtrzymując długą spódnicę we wzór paisley, plączącą się jej wokół
kostek.
– Ja… nie rozumiem – zaczyna, gdy
zamykają się za nimi drzwi.
– Posłuchaj – Travis nerwowo
przeczesuje dłonią kosmyki w kolorze gorzkiej czekolady – nie chcesz, żeby ten
facet znał twój adres – wyjaśnia enigmatycznie.
I to niby ma wystarczyć? Kaira nie
wygląda na przekonaną, wręcz przeciwnie, mruży podejrzliwie oczy.
– A ty? – mierzy go badawczym wzrokiem. –
Chcę, żebyś to ty znał mój adres? – Cofa się o krok i dotyka łokciem ściany.
Kontakt jej skóry z chłodną powierzchnią sprawia, że ramiona pokrywają się
gęsią skórką. Atak paniki to tylko kwestia czasu, kilku, może kilkunastu minut.
Nie tak wyobrażała sobie pierwszy dzień
w Aldbeach. Pierwszy dzień reszty jej życia.